Piotr Kletowski
("Projektor" - 3/2016)
Choć kino grozy należy do jednych z
najpopularniejszych gatunków filmowych, rzadko można przeczytać w Polsce
rzetelną pracę filmoznawczą, omawiającą ten fenomen. Dlatego z radością i
najwyższą uwagą przeczytałem pracę Kamila Kościelskiego „Cóż za wspaniały dzień
na egzorcyzm… Amerykańskie kino grozy przełomu lat 60. i 70.”
Praca ta jest monografią słynnego
horroru Williama Friedkina „Egzorcysta” z 1973 r., opartego na bestsellerze
Williama Petera Blatte’go – rzeczy o walce dwóch księży katolickich z demonem,
który opętał ciało nastoletniej dziewczynki. Ale książka nie traktuje li tylko
o samym arcydziele Friedkina, przez niektórych, w tym niżej podpisanego,
uważanego za najbardziej przerażający horror wszechczasów. Otóż w pierwszej
części rozprawy dostajemy szczegółową analizę: estetyczną, filozoficzną,
społeczną (ze szczególnym naciskiem położonym na ten ostatni element) tzw.
Nowego Horroru, czyli amerykańskiego kina grozy, które ukształtowało się pod
koniec lat 60., jako odpowiedź na kontrkulturowe przesilenie w społeczeństwie
amerykańskim doby wojny w Wietnamie. Tematyka ta pojawiała się tu i ówdzie w
polskim piśmiennictwie filmoznawczym, dotyczącym horroru (sztandarowe pozycje w
tym nurcie to Kołodyńskiego „Seans z wampirem”, Pitrusa „Gore, ciało, seks,
psychoanaliza”, Haltofa „Kino lęków”), ale nigdy nie została omówiona w sposób
tak kompleksowy, jak w przypadku pracy Kościelskiego.
Analizując konkretne przypadki
filmowe: George’a A. Romero („Martin”), Toby’ego Hoopera („Teksańska masakra
piłą mechaniczną”), czy Johna Carpentera („Oczy Laury Mars”) autor udowadnia
tezę o społecznym wymiarze tego kina, pokazując jak konkretne fobie jednostkowe
i zbiorowe, wytworzone w okresie destabilizacji końca lat 60. odbijały się w
tworzonych przez filmowców wizjach. Autor może nie odkrywa w tym miejscu
Ameryki, odwołując się do skądinąd znanych tez, ale zwraca pozytywną uwagę
drobiazgowością materiału informacyjnego, przez jaki, pisząc pracę, musiał się
przedrzeć, powodując, że to, co u innych było tylko przypuszczeniem, u autora
staje się dowodem. O ile pierwsza część książki jest swego rodzaju „tłem” dla
drugiej części, to właśnie rozdziały poświęcone „Egzorcyście”, wystawiają
monografii Kościelskiego najwyższe noty. Autor w precyzyjnie zegarmistrzowski
sposób rozkłada na czynniki pierwsze dzieło Friedkina, odnajdując w nim punkt
dojścia amerykańskiego horroru społecznego przełomu lat 60. I 70.,
udowadniając, że właśnie „Egzorcysta” jest filmem ukazującym walkę człowieka z
„demonami”: alienacją, drapieżnym feminizmem, brakiem autorytetów, kryzysem
wiary wobec tzw. „milczenia Boga”.
Autor pokazuje, w jaki sposób
mistrzowsko zrealizowana, wielowymiarowa opowieść o opętaniu, jest w swej
istocie niezwykle aktualną (wtedy, ale i zawsze) opowieścią o mierzeniu się
człowieka z tym, co najbardziej przerażające w jego egzystencji. W bardzo
ciekawy sposób Kościelski interpretuje swój film kluczem „racjonalnym”
(wskazując na fakt, że może być to film o głębokiej seksualnej psychozie
nawiedzającej dojrzewające dziecko), jak i „metafizycznym” (wskazując na
najprostszy, jednakowoż otwierający wiele interpretacyjnych „furtek” sposób
odczytania filmu – czyli jako na dzieło o demonicznym opętaniu). Przy czym
wydaje się, że autor książki (podobnie zresztą jak twórcy filmu) zwraca się
bardziej w stronę duchowej interpretacji filmu, w którym kluczową kwestią jest
ta opisująca ludzkie życie, jako próbę zmierzenia się ze złem, które chce,
„byśmy uwierzyli, że tak naprawdę Bóg nas nie kocha”.
Książka Kościelskiego choć jest rozprawą naukową
(jest to bodajże doktorat autora) daleki jest od niezrozumiałego, naukowego
bełkotu. Jest pisana ze swadą i bez niepotrzebnego zadęcia. Być może ktoś
uczynił by zarzut ze zbytniej drobiazgowości autora (każącej mu opatrywać
przypisem prawie każde zdanie). Ale jak to mówią „diabeł tkwi w szczegółach”,
więc dla mnie zbytnia drobiazgowość autora podwyższa tylko jakość tej i tak
znakomitej publikacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz