Piotr Kletowski
("Projektor" - 5/2015)
Organizowany już od piętnastu, a we Wrocławiu od
dziesięciu lat lipcowy Festiwal T-Mobile „Nowe Horyzonty” jest, obok
Warszawskiego Tygodnia Filmowego, najlepszym przeglądem tego, co w światowej
kinematografii najlepsze, przy okazji też prezentując dorobek klasycznego kina.
"1000 i jedna noc", reż. Miguel Gomes |
Podczas
tegorocznej edycji miałem przyjemność zasiadać w jury FIPRESCI konkursu
głównego festiwalu. Powiem szczerze, że jako stały bywalec „Nowych Horyzontów”
od lat unikałem filmów z tej sekcji, traktując je jako propozycje dla
najbardziej wytrwałych miłośników kina artystycznego. Był czas (zwłaszcza u
początków festiwalu), kiedy to właśnie w tej sekcji pokazywano to, co najlepsze
w światowym kinie, zbierając najciekawsze propozycje ze światowych imprez
filmowych – od Cannes po Rotterdam. Od pewnego czasu jednak festiwalowe creme
de la creme przesunięto do sekcji „Panorama” (bez dwóch zdań najciekawszej na
„T-MENH”), a w konkursie zaczęto pokazywać filmy cokolwiek ciężkostrawne, nawet
dla najbardziej wytrwałych i otwartych na eksperyment miłośników X Muzy. A więc
zasiadając w jury FIPRESCI konkursu byłem pełen najgorszych obaw, co do filmów,
jakie miałem zobaczyć.
Po
części moje obawy się sprawdziły. Nie oznacza to, że jako całość propozycje
zebrane w konkursowej sekcji nie były jakoś interesujące. Wprost przeciwnie,
układały się one w progresywny kulturowo dyskurs, mówiący o potrzebie
dopuszczenia do głosu wszystkich wykluczonych: począwszy od szukających miłości
narkomanów („Bóg wie co” Bena Safdiego i Joshui Safdie), dopuszczających
kazirodztwo wietnamskich wieśniaków („Inseminator” Bui Kim Quya), po…
miłośników zwierząt, pragnących trzymać w domu oswojonego tygrysa i
stukilogramowego aligatora („Ming z Harlemu” Phillipa Warnella – rzecz o tyle
ciekawa, bo to dokument kreacyjny, odtwarzający autentyczne wydarzenia!). Rzecz
jasna sztuka, również sztuka filmowa, jest po to by w jakiś sposób „testować”
możliwość przekraczania indywidualnych i społecznych ograniczeń, niemniej
jednak, choćby dla równowagi, powinno się także dopuszczać do głosu (zwłaszcza
w tak reprezentatywnych konkursach) stanowiska inne – bardziej zachowawcze,
zwłaszcza, jeśli zamknięte są one w ciekawej artystycznie formie. Dlatego z
niejaką ulgą przyjąłem decyzję moich szanownych kolegów z jury, by najlepszym
filmem festiwalu uznać niezwykle interesującą, sześciogodzinną epopeję z
Portugalii „Tysiąc i jedna noc” Miguela Gomesa – wydarzenie na MFF w
Cannes, któremu każdy z widzów canneńskiego festiwalu wróżył Złotą Palmę
(której film Gomesa dostać jednak nie mógł, jako że był pokazywany poza
konkursem – może właśnie dlatego, bo pewnie w przedbiegach zdeklasowałby
konkurencję).
Otóż
wyjątkowość tego niezwykłego filmu polega na pożenieniu przeciwieństw. U
podstaw realizacji filmu Gomesa była idea filmowej adaptacji klasycznego,
arabskiego tekstu literackiego, czyli „Baśni z 1001 nocy” (w krajach zachodnich
tłumaczonego jako „Arabskie Noce”). Literatury przenoszonej wielokrotnie na
ekrany, z największym (tak intelektualnym, jak i artystycznym powodzeniem)
przez Pier Paolo Pasoliniego, który w 1974 r., zrealizował, nagrodzony Srebrną
Palmą w Cannes „Kwiat 1001 nocy”. Przygotowującego się do pracy reżysera zastał
jednak kryzys ekonomiczny, który niespodziewanie spadł na Portugalię
uniemożliwiając realizację sensu stricte baśniowego filmu. Co więc zrobił
Gomes? Otóż pożenił ogień z wodą – z jednej strony nie rezygnując z baśniowego
sztafażu, postanowił opowiedzieć o… życiu dotkniętych kryzysem Portugalczyków,
wysnuwając z ich egzystencji opowieści nie gorsze od tych, która snuła przed
wiekami sama Szeherezada. Nie oznacza to oczywiście, że „Tysiąc i jedna noc”
nie zachowuje pozorów poetyckiej baśni. Ba, pojawiają się tam nawet postaci z
„Arabskich Nocy” na czele z samą Szeherezadą (grana przez przepiękną,
obdarzoną fantastycznym głosem Cristę Alfajetę), tyle tylko, że ich los splata
się (bądź ilustruje) losy zwykłych, borykających się z trudami egzystencji
bezrobotnych ludzi: zwolnionych stoczniowców, młodych bezowocnie szukających
pracy, przestępców ukrywających się przed policją w górach, mężczyzn, którzy z
braku zajęcia zajmują się hodowlą ptaków. W swym filmie Gomes zdobywa się na
rzecz niezwykłą mieszając formułę dwóch, na pozór nieprzylegających do siebie
filmów: realistycznej, paradokumentalnej opowieści, z filmową baśnią. Coś
takiego było już w kinie – sławetny, kończący włoski neorealizm obraz „Cud w
Mediolanie” (1951) Vittorio De Siki, ze słynnym zakończeniem, w którym
przedstawiciele klasy pracującej wzlatywali na miotłach do nieba. Jednak Gomes
idzie jeszcze dalej, angażując do głównych i epizodycznych ról w swoim filmie…
prawdziwych bezrobotnych, których autentyczne epizody z życia zostają wplecione
w fabularną tkankę filmu. Wszystko po to, aby ukazać proces przenikania się
życia i sztuki. Życia, które stanowi „miąższ” dzieła sztuki, coś, bez czego
sztuka nie może istnieć. Ale i sztuka jest tu istotna, bo tylko, kiedy
egzystencja zamknięta jest w ramy artefaktu (opowieści, narracji, literatury, filmu),
„błyszczy” prawdziwym blaskiem.
Każdy
epizod ludzkiego życia, nie ważne, czy jest to epizod smutny, wesoły,
tragiczny, komiczny, czy kończy się klęską człowieka, czy jego triumfem (a
klęska w ujęciu artysty może być piękniejsza niż zwycięstwo – ha! zwykle jest
piękniejsza niż zwycięstwo), może stać się tematem zajmującej opowieści, czymś,
w swej istocie „większym niż życie”, po prostu sztuką przez duże „S”. Dawno nie
widziałem w kinie tak niezwykłego filmu, tak zaskakującego, tak pełnego,
harmonijnie łączącego w sobie tyle przeciwieństw (bo przecież jest to też film
„progresywny”, wpisany w lewicową, czy po prostu, w humanistyczną myśl,
nawołującą do międzyludzkiej solidarności w dobie kryzysu, a jednocześnie krąży
nad dziełem Gomesa nieco fatalistyczne przeświadczenie o niemożności wyrwania
się z zaklętego kręgu egzystencjalnego fatum), a przy tym tak filmowego,
urzekającego widza pięknem kadrów, urodą (nie tylko fizyczną, bo i „duchową”
przecież) wykonawców głównych ról, wspaniale dobraną muzyką oraz – co tak
rzadkie we współczesnym kinie – humorem, ale dalekim od cynicznego,
wyrachowanego śmiechu innych twórców współczesnego, festiwalowego kina.
Rzecz jasna nie można uniknąć porównań dzieła Gomesa
z dziełem Pasoliniego. Podobieństwa są przecież nieuniknione (ktoś ładnie
powiedział, że gdyby Pasolini żył, to właśnie takie „Arabskie Noce” by nakręcił
– łącząc poetyckie wyrafinowanie, ze społecznym zaangażowaniem). A jednak, jako
skromny badacz twórczości Pasoliniego, ośmielę się stwierdzić, że w tym przypadku
uczeń prześcignął mistrza. Nie tylko pod względem długości filmu (dzieło
Pasoliniego trwało nieco ponad dwie godziny), ale przede wszystkim w kwestii
przesłania obrazu. U Pasoliniego życie i erotyzm stanowiący emanację życia,
przetrącony był melancholijnym duchem odejścia i śmierci, która w ostatecznym
rachunku triumfowała zbierając gorzkie żniwo swej aktywności. U Miguela Gomesa
życie jednak pokonuje śmierć, choćby za pomocą wciąż snutych przez człowieka
opowieści.
Z
pewnością warto będzie wybrać się na „Tysiąc i jedną noc”, bo – jako forma
nagrody – organizator festiwalu, niestrudzony Roman Gutek i jego firma obiecały
dystrybuować dzieło Gomesa w polskich kinach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz