czwartek, 24 listopada 2016

W kinie lepiej słychać ("Historia Roja")

Piotr Kletowski
("Projektor" - 5/2016)
Na prawie miesiąc przed rozpoczęciem święta polskiego kina w Gdyni rozpętała się polityczna burza nad filmem „Historia Roja. W ziemi lepiej słychać”, Jerzego Zalewskiego. O jego nieobecności w konkursie głównym FPFF przypomniał sobie Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego Piotr Gliński, wystosowując do dyrektora festiwalu – Michała Oleszczyka list, w którym wyraził ubolewanie wynikłe z faktu braku „Roja…” pierwszego filmu w polskiej kinematografii poświeconego żołnierzom wyklętym na gdyńskim forum.

Zasadniczo jądrem sporu był zarzut, jaki wysunął wobec władz festiwalu wicepremier, zarzucając im „upolitycznienie” festiwalu czy raczej zawłaszczenie go przez siły liberalne, czy wręcz postkomunistyczne, niedopuszczające do głosu, z przyczyn czysto ideowych filmów, grających na patriotycznej – czytaj prawicowej – nucie. „Festiwal” w osobie dyrektora Oleszczyka odparowywał zarzuty udowadniając, że decyzja o niedopuszczeniu „Roja…” do konkursu miała naturę czysto estetyczną, czyli, że film był prostu zbyt słaby, by konkurować z dziełami przewyższającymi go pod względem artystycznym. Czy argumentacja strony festiwalowej wytrzyma próbę konkursowej projekcji, okaże się już 17 września (ciekawe, data historycznie symboliczna, jednocześnie wyznaczająca czas rozpoczęcia „bitwy o polskie kino” – jak już zaczyna być tytułowana 41. edycja FPFF), ja chciałbym parę słów poświęcić „bohaterowi” całego zamieszania, czyli filmowi Zalewskiego.

„Roj…” jest fabularną wizją życia i śmierci Mieczysława „Roja” Dziemieszkiewicza – żołnierza Narodowych Sił Zbrojnych i Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, który jako komendant oddziału niepodległościowego, działającego w latach 1945-48 na Mazowszu, dokonywał odważnych akcji zbrojnych wymierzonych w przedstawicieli nowej władzy ludowej „urządzającej” się w Polsce z nadania Armii Czerwonej (której przedstawicieli żołnierze „Roja” również nie oszczędzali). Film dość dokładnie opisuje los „Roja”, który z dość bezbarwnej, niewyróżniającej się z tłumu postaci, przeistacza się w prawdziwego bohatera niosącego śmierć zdrajcom niepodległej Polski, a pocieszenie jej obrońcom. Film zmierza do tragicznego finału, w którym zdradzony przez narzeczoną, osaczony przez przeważające siły wroga Mieczysław Dziemieszkiewicz oddaje życie za wolność zniewolonej przez Sowietów i ich „pachołków” Rzeczpospolitą.

Już z pobieżnego streszczenia filmu wydawać by się mogło, że mamy do czynienia z prostą hagiografią „żołnierza wyklętego”, który niczym Święty Jerzy na koniu, walczy z czerwonym smokiem komunizmu. Na pozór tak jest, Zalewski, który swój film tworzył od 2009 r. (zaczął w czasach rządów PIS-u, przerwał z chwilą dojścia do władzy PO, skończył kilka miesięcy temu), umieszcza swoje sympatie (i w zamierzeniu sympatie widzów) po właściwej, czytaj „Rojowskiej” stronie. „Ruscy” i UBecy, to zdrajcy, prymityw, gwałciciele, mordercy i bluźniercy, gwałcący polskie dziewczyny, przemieniający kościoły na świetlice, rozstrzeliwujący (dosłownie) święte, przydrożne figurki, jako symbole ciemnoty i zaprzaństwa. Z kolei „żołnierze wyklęci”- to odważni, zmotywowani, oddani wartościom „Bóg, honor, ojczyzna” herosi ze świętymi ryngrafami na piersiach, bez mrugnięcia okiem likwidujący przeciwników niepodległej Polski. Ale w takim, dość łopatologicznym obrazie da się dostrzec pewne rysy, niezauważone tak przez zaprzysięgłych zwolenników, jak i przeciwników filmu Zalewskiego.

Otóż gdyby „Roja..” obejrzał ktoś, kto jest całkowicie nieświadomy ideologicznego podłoża filmu, uderzyłoby go jedno: obraz świata ogarniętego szaleństwem zabijania. Wszyscy mordują tu wszystkich. Ubecy mordują polskich patriotów, polscy patrioci Ubeków, „Ruscy” Polaków, Polacy „Ruskich”. Co więcej zarówno dorośli, jak i dzieci „zarażeni” są „wirusem anihilacji”. Obrazuje to świetna (być może najlepsza) scena w filmie, kiedy ukrywający się we wsi „Rój” pozwala pobawić się swym pistoletem, zafascynowanym jego osobą, ale przede wszystkim właśnie owym pistoletem (czy raczej jego morderczą potencją) małemu chłopcu. Każdy z bohaterów pojawiających się na ekranie jest tak naprawdę uzależniony od zadawania śmierci, od zabijania. Nawet, a zwłaszcza „żołnierze wyklęci”, których pean (w jakimś sensie całkowicie słusznie) wyśpiewuje swym filmem Zalewski. To nie „Bóg, honor, ojczyzna” – zdaje się mówić reżyser – pcha młodych patriotów, potomków ziemiańskich rodów, których przed wojną raczej mało obchodził los pracujących w majątkach chłopów do mordowania „komuchów”, wrogów wolnej Polski, lecz właśnie ten nałóg zadawania śmierci. A i „utrwalacze” władzy ludowej – prostactwo z czworaków awansujące do ról oficerów Urzędu Bezpieczeństwa – to zaczadzeni śmiercią oprawcy, nie potrafią żyć bez „polowań” na znienawidzonych „paniczyków w butach z cholewami”.

Ta rzeczywistość dyszy nienawiścią, podsycaną dodatkowo przez obecność „radzieckich wyzwolicieli” (i jeśli w ideologicznym sporze rzuca się na szalę niepodległościowe racje „paniczyków” i równościowe postulaty „uciskanych”, to właśnie brutalna, sowiecka interwencja, każe jednak – każdemu uczciwemu widzowi – stanąć właśnie po stronie „Roja” i jego ludzi). A więc przy całej umowności i swego rodzaju jednowymiarowości świata przedstawionego w dziele Zalewskiego owa „mordercza mgła” spowijające wszystkie, bez wyjątku, postaci „Roja…” czyni z niego film w swej istocie niejednoznaczny, oddający sprawiedliwość czasom, określanym przez niektórych historyków mianem „wojny domowej”.

Nie jest to jednak jedyna „rysa” na filmie Zalewskiego, czyniąca z tego filmu dzieło na swój sposób interesujące. Postać „Roja”, choć symboliczna określana w eksplikacji scenariuszowej (pomieszczonej na stronie www.filmpolski.pl): jako bliska archetypicznej postaci Anioła Zemsty, lub Świętego-Wojownika (…) Jest ucieleśnionym mitem – pocieszycielskim dla ludzi, za których walczy, złowrogim dla przeciwników. (…) Jak istota mitologiczna ma dar zjawiania się nagle w dowolnym miejscu i czasie, toteż chłopi nigdy nie tracą nadziei na jego pomoc, zaś wrogowie nie mogą zaznać spokoju nawet w otoczeniu licznej i potężnie uzbrojonej straży. Ich strach przed Rojem jest tak wielki, że niektórzy przypisują mu zdolność przebywania w kilku miejscach na raz! Jego Los jest z góry zapisany i wiadomo, że zmierza ku męczeńskiej śmierci. Ale „prawda ekranu” jest inna – „Rój”, mimo że jest ucieleśnieniem ideału, jest przede wszystkim zwykłym człowiekiem, wątpiącym w sens swej walki, swego poświęcenia. Człowiekiem rozdartym, outsiderem wyklętym nawet przez ludzi, dla których walczy i umiera. Świetnie obrazuje to finałowa, oniryczna scena w filmie, w której ranny „Rój”, w malignie, widzi postaci swych ukochanych, którzy zginęli w bratobójczej walce, ale także widzi figurę swej matki, która trzymając na kolanach zmasakrowane ciało „Roja”, mówi to nie mój syn.

Kiedy zaś widzimy ostatnie sceny filmu, w którym „Rój” – niczym Che Guevara (zresztą grający tę rolę brodaty Krzysztof Zalewski-Brejdygant przypomina, paradoksalnie, tę ikonę „walczącej lewicy”) – oddaje swe życie w chaotycznej strzelaninie, sami zadajemy sobie pytania, dręczące bohatera: czy naprawdę idee, za które on i jego bliscy oddali życie były warte najwyższego poświęcenia. I teraz, właśnie to zawieszenie stanowi o największej wartości filmu Zalewskiego: ci, którzy wyznają wartości, za które żył i umierał komendant Dziemieszkiewicz znajdą potwierdzenie swych moralnych wyborów, ci, którzy je negują, będą mieli argument, by odczytać film Zalewskiego (być może wbrew swym odbiorczym intencjom) jako potwierdzenie swych obiekcji i wątpliwości.

Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że film Zalewskiego ma tę, na swój sposób sprytną niejednoznaczność pierwszego i wciąż – mimo konformistycznego tonu – najwybitniejszego filmu o „żołnierzach wyklętych” dzieła Andrzeja Wajdy „Popiołu i diamentu”, w którym Zbyszek Chełmicki umierał na śmietniku zastrzelony przez żołnierzy LWP (po wcześniejszym zabiciu komunistycznego politruka Szczuki, którego egzekucji towarzyszyły sztuczne ognie – salwa honorowa?), ale uważna, pozbawionych uprzedzeń lektura „Roja…” pozwala spojrzeć na „Roja…”, również jako na zaskakująco polemiczny obraz polskiej „wojny domowej”.

Reżyseria – pisarz (,,Żeromski w kinie i teatrze”)

Marta Baran

("Projektor" - 5/2016)

O niezrównana sztuko teatru! – z zachwytem kreśli na kartach „Dzienników” Stefan Żeromski, kontynuując po chwili: Gdy jako dziecko, dwunastoletni kawaler (…) przywieziony ze wsi do miasta dostąpiłem po raz pierwszy łaski widzenia teatru, doznałem jego czaru.

W ślad za pisarzem, bo z porównywalną apoteozą można oglądać bieżącą wystawę ,,Żeromski w kinie i teatrze” w Muzeum Lat Szkolnych Stefana Żeromskiego w Kielcach. Przez ponad cztery miesiące wszyscy zwiedzający mieli niepowtarzalną okazję ujrzeć rekwizyty teatralne i filmowe związane z adaptacjami i ekranizacjami dzieł pisarza.

Już przy wejściu wszystkich zwiedzających wita przystojny jegomość… czyli manekin ubrany w szykowny kostium, skomponowany na podstawie charakterystyki postaci męskich, zaczerpniętych z dzieł Żeromskiego. Potem można spotkać wiele podobnych strojów, lecz nie tylko miłośnicy mody znajdą tu coś godnego uwagi… To przede wszystkim istna kopalnia wiedzy dla teatrologów i filmoznawców. Zbiór rekwizytów tworzą bowiem bardzo liczne fotosy z planów, prób, spektakli – wszystkie związane z postacią Żeromskiego. 

Wizualnie atrakcyjną ekspozycję uzupełniają dokumenty: zaproszenia, afisze teatralne czy ulotki reklamowe. Honorowe miejsce zajmują manuskrypty Żeromskiego, a także niemal antyczny sprzęt multimedialny, stare aparaty, kamery, szpule filmowe i klisze fotograficzne, na których chociażby Henryk Szaro rejestrował ekranizacje Żeromskiego w późnych latach 20.

 Jeśli już o reżyserach mowa, to trzeba stwierdzić, że żaden z zajmujących się dziełem autora „Wiernej rzeki” nie został pominięty. To była wystawa dla ciekawskich, którzy w czasie trwania ekspozycji pojawili się w murach muzeum i mieli okazję zaspokoić głód wiedzy i zdobyć setki czarno-białych wspomnień o sławnym pisarzu wywodzącym się z Kielecczyzny.