Piotr Kletowski
("Projektor" - 5/2016)
Na prawie miesiąc przed rozpoczęciem święta
polskiego kina w Gdyni rozpętała się polityczna burza nad filmem „Historia
Roja. W ziemi lepiej słychać”, Jerzego Zalewskiego. O jego nieobecności w
konkursie głównym FPFF przypomniał sobie Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Piotr Gliński, wystosowując do dyrektora festiwalu – Michała Oleszczyka list, w
którym wyraził ubolewanie wynikłe z faktu braku „Roja…” pierwszego filmu w
polskiej kinematografii poświeconego żołnierzom wyklętym na gdyńskim forum.
Zasadniczo jądrem sporu był zarzut, jaki wysunął wobec
władz festiwalu wicepremier, zarzucając im „upolitycznienie” festiwalu czy
raczej zawłaszczenie go przez siły liberalne, czy wręcz postkomunistyczne,
niedopuszczające do głosu, z przyczyn czysto ideowych filmów, grających na
patriotycznej – czytaj prawicowej – nucie. „Festiwal” w osobie dyrektora
Oleszczyka odparowywał zarzuty udowadniając, że decyzja o niedopuszczeniu
„Roja…” do konkursu miała naturę czysto estetyczną, czyli, że film był prostu
zbyt słaby, by konkurować z dziełami przewyższającymi go pod względem
artystycznym. Czy argumentacja strony festiwalowej wytrzyma próbę konkursowej
projekcji, okaże się już 17 września (ciekawe, data historycznie symboliczna,
jednocześnie wyznaczająca czas rozpoczęcia „bitwy o polskie kino” – jak już
zaczyna być tytułowana 41. edycja FPFF), ja chciałbym parę słów poświęcić
„bohaterowi” całego zamieszania, czyli filmowi Zalewskiego.
„Roj…” jest fabularną wizją życia i
śmierci Mieczysława „Roja” Dziemieszkiewicza – żołnierza Narodowych Sił
Zbrojnych i Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, który jako komendant oddziału
niepodległościowego, działającego w latach 1945-48 na Mazowszu, dokonywał
odważnych akcji zbrojnych wymierzonych w przedstawicieli nowej władzy ludowej
„urządzającej” się w Polsce z nadania Armii Czerwonej (której przedstawicieli
żołnierze „Roja” również nie oszczędzali). Film dość dokładnie opisuje los
„Roja”, który z dość bezbarwnej, niewyróżniającej się z tłumu postaci,
przeistacza się w prawdziwego bohatera niosącego śmierć zdrajcom niepodległej
Polski, a pocieszenie jej obrońcom. Film zmierza do tragicznego finału, w
którym zdradzony przez narzeczoną, osaczony przez przeważające siły wroga
Mieczysław Dziemieszkiewicz oddaje życie za wolność zniewolonej przez Sowietów
i ich „pachołków” Rzeczpospolitą.
Już z pobieżnego streszczenia filmu wydawać by
się mogło, że mamy do czynienia z prostą hagiografią „żołnierza wyklętego”,
który niczym Święty Jerzy na koniu, walczy z czerwonym smokiem komunizmu. Na
pozór tak jest, Zalewski, który swój film tworzył od 2009 r. (zaczął w czasach
rządów PIS-u, przerwał z chwilą dojścia do władzy PO, skończył kilka miesięcy
temu), umieszcza swoje sympatie (i w zamierzeniu sympatie widzów) po właściwej,
czytaj „Rojowskiej” stronie. „Ruscy” i UBecy, to zdrajcy, prymityw,
gwałciciele, mordercy i bluźniercy, gwałcący polskie dziewczyny, przemieniający
kościoły na świetlice, rozstrzeliwujący (dosłownie) święte, przydrożne figurki,
jako symbole ciemnoty i zaprzaństwa. Z kolei „żołnierze wyklęci”- to odważni,
zmotywowani, oddani wartościom „Bóg, honor, ojczyzna” herosi ze świętymi
ryngrafami na piersiach, bez mrugnięcia okiem likwidujący przeciwników
niepodległej Polski. Ale w takim, dość łopatologicznym obrazie da się dostrzec
pewne rysy, niezauważone tak przez zaprzysięgłych zwolenników, jak i
przeciwników filmu Zalewskiego.
Otóż gdyby „Roja..” obejrzał ktoś, kto jest całkowicie
nieświadomy ideologicznego podłoża filmu, uderzyłoby go jedno: obraz świata
ogarniętego szaleństwem zabijania. Wszyscy mordują tu wszystkich. Ubecy mordują
polskich patriotów, polscy patrioci Ubeków, „Ruscy” Polaków, Polacy „Ruskich”.
Co więcej zarówno dorośli, jak i dzieci „zarażeni” są „wirusem anihilacji”.
Obrazuje to świetna (być może najlepsza) scena w filmie, kiedy ukrywający się
we wsi „Rój” pozwala pobawić się swym pistoletem, zafascynowanym jego osobą,
ale przede wszystkim właśnie owym pistoletem (czy raczej jego morderczą
potencją) małemu chłopcu. Każdy z bohaterów pojawiających się na ekranie jest
tak naprawdę uzależniony od zadawania śmierci, od zabijania. Nawet, a zwłaszcza
„żołnierze wyklęci”, których pean (w jakimś sensie całkowicie słusznie)
wyśpiewuje swym filmem Zalewski. To nie „Bóg, honor, ojczyzna” – zdaje się
mówić reżyser – pcha młodych patriotów, potomków ziemiańskich rodów, których
przed wojną raczej mało obchodził los pracujących w majątkach chłopów do
mordowania „komuchów”, wrogów wolnej Polski, lecz właśnie ten nałóg zadawania
śmierci. A i „utrwalacze” władzy ludowej – prostactwo z czworaków awansujące do
ról oficerów Urzędu Bezpieczeństwa – to zaczadzeni śmiercią oprawcy, nie
potrafią żyć bez „polowań” na znienawidzonych „paniczyków w butach z
cholewami”.
Ta rzeczywistość dyszy nienawiścią, podsycaną
dodatkowo przez obecność „radzieckich wyzwolicieli” (i jeśli w ideologicznym
sporze rzuca się na szalę niepodległościowe racje „paniczyków” i równościowe
postulaty „uciskanych”, to właśnie brutalna, sowiecka interwencja, każe jednak
– każdemu uczciwemu widzowi – stanąć właśnie po stronie „Roja” i jego ludzi). A
więc przy całej umowności i swego rodzaju jednowymiarowości świata
przedstawionego w dziele Zalewskiego owa „mordercza mgła” spowijające
wszystkie, bez wyjątku, postaci „Roja…” czyni z niego film w swej istocie
niejednoznaczny, oddający sprawiedliwość czasom, określanym przez niektórych
historyków mianem „wojny domowej”.
Nie jest to jednak jedyna „rysa” na filmie
Zalewskiego, czyniąca z tego filmu dzieło na swój sposób interesujące. Postać
„Roja”, choć symboliczna określana w eksplikacji scenariuszowej (pomieszczonej
na stronie www.filmpolski.pl): jako bliska archetypicznej postaci Anioła
Zemsty, lub Świętego-Wojownika (…) Jest ucieleśnionym mitem – pocieszycielskim
dla ludzi, za których walczy, złowrogim dla przeciwników. (…) Jak istota mitologiczna
ma dar zjawiania się nagle w dowolnym miejscu i czasie, toteż chłopi nigdy nie
tracą nadziei na jego pomoc, zaś wrogowie nie mogą zaznać spokoju nawet w
otoczeniu licznej i potężnie uzbrojonej straży. Ich strach przed Rojem jest tak
wielki, że niektórzy przypisują mu zdolność przebywania w kilku miejscach na
raz! Jego Los jest z góry zapisany i wiadomo, że zmierza ku męczeńskiej śmierci.
Ale „prawda ekranu” jest inna – „Rój”, mimo że jest ucieleśnieniem ideału, jest
przede wszystkim zwykłym człowiekiem, wątpiącym w sens swej walki, swego
poświęcenia. Człowiekiem rozdartym, outsiderem wyklętym nawet przez ludzi, dla
których walczy i umiera. Świetnie obrazuje to finałowa, oniryczna scena w
filmie, w której ranny „Rój”, w malignie, widzi postaci swych ukochanych,
którzy zginęli w bratobójczej walce, ale także widzi figurę swej matki, która
trzymając na kolanach zmasakrowane ciało „Roja”, mówi to nie mój syn.
Kiedy zaś widzimy ostatnie sceny filmu, w którym
„Rój” – niczym Che Guevara (zresztą grający tę rolę brodaty Krzysztof
Zalewski-Brejdygant przypomina, paradoksalnie, tę ikonę „walczącej lewicy”) –
oddaje swe życie w chaotycznej strzelaninie, sami zadajemy sobie pytania,
dręczące bohatera: czy naprawdę idee, za które on i jego bliscy oddali życie były
warte najwyższego poświęcenia. I teraz, właśnie to zawieszenie stanowi o
największej wartości filmu Zalewskiego: ci, którzy wyznają wartości, za które
żył i umierał komendant Dziemieszkiewicz znajdą potwierdzenie swych moralnych
wyborów, ci, którzy je negują, będą mieli argument, by odczytać film
Zalewskiego (być może wbrew swym odbiorczym intencjom) jako potwierdzenie swych
obiekcji i wątpliwości.
Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że film
Zalewskiego ma tę, na swój sposób sprytną niejednoznaczność pierwszego i wciąż
– mimo konformistycznego tonu – najwybitniejszego filmu o „żołnierzach
wyklętych” dzieła Andrzeja Wajdy „Popiołu i diamentu”, w którym Zbyszek
Chełmicki umierał na śmietniku zastrzelony przez żołnierzy LWP (po
wcześniejszym zabiciu komunistycznego politruka Szczuki, którego egzekucji
towarzyszyły sztuczne ognie – salwa honorowa?), ale uważna, pozbawionych
uprzedzeń lektura „Roja…” pozwala spojrzeć na „Roja…”, również jako na
zaskakująco polemiczny obraz polskiej „wojny domowej”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz