Piotr Kletowski
("Projektor" - 6/2015)
Nie będę odosobniony pisząc, że
tegoroczny, jubileuszowy FPFF w Gdyni upłynął w cieniu śmierci. Nie tylko
dlatego, że smutnym akcentem imprezy stała się wiadomość o tragicznej śmierci
Marcina Wrony – reżysera prezentowanego w konkursie horroru Demon – ale też dlatego, że to śmierć
właśnie i próby jej przekroczenia, stała się podstawowym tematem nowego,
polskiego kina prezentującego się podczas imprezy.
Film, który zdobył główne
laury gdyńskiego festiwalu – Body/Ciało
Małgorzaty Szumowskiej dotykał właśnie kwestii przekraczania cielesności, w
poszukiwaniu duchowości. Bohater obrazu – warszawski prokurator (Janusz Gajos) –
który na co dzień ma styczność z ciałami umarłych, zwykle w nagłych
okolicznościach ludzi, szuka kontaktu z duchem własnej żony, przy pomocy medium
(Maja Ostaszewska). Ale robi to przede wszystkim dlatego, by odzyskać kontakt z
chorą na anoreksję córką (Justyna Suwała), która znienawidziła go właśnie po
śmierci matki. Szumowska, wbrew temu, co stara się usilnie imputować
środowiskowe i dziennikarskie lobby, nie jest oryginalną i (jak chcą niektórzy)
genialną reżyserką. Razi w jej kinie przede wszystkim epigoństwo (Szumowska
sprytnie podrabia europejski arthouse) i psychologiczno-obyczajowa maniera
(wzięta z Kina Moralnego Niepokoju, którego reprezentantem – w kinie
dokumentalnym – był ojciec reżyserki Maciej), zwłaszcza z Kieślowskiego (Body/Ciało jest tak naprawdę wariacją na
temat jednego z odcinków Dekalogu Kieślowskiego,
choć mamy tu odniesienia do wielu innych filmów traktujących o kontaktach
człowieka ze światem duchowym, choćby z Medium
Eastwooda). Niemniej jednak nie sposób nagrodzonemu filmowi odmówić walorów
filmowych: sprytna reżyseria (film wciąga), świetne aktorstwo (aż szkoda, że
Ostaszewska nie dostała aktorskiej nagrody) – i, pomimo jednoznacznie
materialistycznego przesłania filmu, pozostawienie „furtki” do metafizycznej
interpretacji całej opowieści (choć reżyserka, w zakończeniu filmu, daje
wyraźnie znak, że dla niej strona materialna życia jest ważniejsza niż duchowa,
nie zaprzecza wszakże jej istnieniu).
Ja jednak mam duże wątpliwości, czy film Szumowskiej jest lepszy od filmowego
majstersztyku mistrza polskiego kina Jerzego Skolimowskiego, który
zaprezentował w Gdyni swój najnowszy film 11
minut – filmowy wiersz na temat śmierci właśnie. Skolimowski – konsekwentny
twórca kina poetyckiego, który zamienił kajet poetycki na filmową kamerę, ale
pozostał przy tworzeniu poezji (audiowizualnej), tym razem stworzył coś na
kształt psychologiczno-obyczajowego kina akcji, z wyraźnym wątkiem
katastroficznym. Śledzimy losy kilkoro ludzi, m.in. zazdrosnego męża, którego
żona idzie na spotkanie z amerykańskim reżyserem filmowym (wyraźnie „napalonym”
na piękną aktorkę), sprzedającego hot-dogi byłego nauczyciela (wyszedł niedawno
z więzienia, gdzie siedział za molestowanie uczennicy), jego syna-narkotykowego
dilera, paramedyków z karetki pogotowia ratujących życie kobiety w ciąży,
malarza. Jedenaście ostatnich minut z ich życia splata się w dziwny,
metafizyczny, pozornie przypadkowy splot, ukazujący – na planie ogólnym –
katastrofę świata, który przestaje nagle istnieć. Skolimowski jednak pokazuje,
że choć śmierć dotyka wszystkich bez wyjątku, śmierć jednych nie jest równa
śmierci innych. Zgon narkotykowego dilera, nie jest równy śmierci paramedyków.
Być może tam, dokąd idą – na swój własny Ostateczny Sąd (Skolimowski nie
wyklucza religijnej, czy raczej metafizycznej wykładni swego filmu, mnożąc
dyskretnie w swym filmie chrześcijańskie symbole) ich życie właśnie stanie się
przepustką do zbawienia, bądź potępienia. Ważne też, że nie wszyscy bohaterowie
11 minut zginą, można powiedzieć, że
z hekatomby, jaką w finale funduje nam Skolimowski ocaleje to, co daje
świadectwo pogmatwanych ludzkich losów, nadając mu wartość sztuki. 11 minut to nie tylko podsumowanie dotychczasowej twórczości
Skolimowskiego, to także film w mistrzowski sposób oddający atmosferę, puls współczesnego,
zdestabilizowanego świata, w którym właśnie to, co niematerialne może stać się
zbawienne dla człowieka i ludzkości.
Spraw życia i śmierci dotyka
również znakomity (moim zdaniem najlepszy) film festiwalu, zignorowany przez
festiwalowe Jury, film Noc Walpurgii Marcina
Bortkiewicza, według sztuki Magdaleny Gauer. Ten kameralny, ale na swój sposób
epicki film, ukazujący spotkanie żydowskiej divy operowej (wspaniała Małgorzata
Zajączkowska), która przeżyła Holocaust, z młodym dziennikarzem muzycznym (tak
naprawdę kompozytorem muzyki współczesnej, który chce zaanektować śpiewaczkę do
swego projektu – opery o Holocauście właśnie, w tej roli Philippe Tłokiński),
to niezwykła, erudycyjna, naszpikowana odniesieniami do sztuki wysokiej (prozy
Tomasza Manna, Marcela Prousta, kina Ingmara Bergmana, Liliany Cavani, teatru
Giorgio Strehlera, rzecz jasna oper Pucciniego, Verdego, Wagnera) psychodrama o
przenikaniu się życia i sztuki, miłości i śmierci, w nierozerwalnym wzorze
tworzonym przez ludzki los. To właśnie sztuka pozwoliła głównej bohaterce
przeżyć piekło żydowskiego ghetta w Łodzi, to właśnie tylko przez pryzmat
sztuki można zrozumieć pogmatwane losy ludzi skazanych na śmierć, a jednak –
jakimś cudem – wyrywających się z objęć zagłady. Przy tym – co zaskakujące
– film Bortkiewicza, przy tak
poważnych, „zawiesistych” wręcz tematach, zrobiony jest z niezwykłą lekkością i
przekornym humorem, a także – co niezwykłe w polskim kinie – z campowym
pojechaniem (wynikającym przede wszystkim z „operowości” filmu).
Również estetykę campową
reprezentuje zaskakujący i bardzo odważny, pełnometrażowy debiut Agnieszki
Smoczyńskiej, która wcześniej dała się poznać zbliżonym tematycznie do filmu
Bortkiewicza krótkometrażowym dziełem Aria
Diva. Córki Dancingu to
niezwykła, filmowa wersja Małej Syrenki H.
Ch. Andersena, przeniesionej do realiów późnego PRL-u. Tytułowymi córkami
dancingu są… dwie piękne syrenki (znakomite i urodziwe Marta Mazurek, Michalina
Olszańska), które zostają zatrudnione jako śpiewaczki w nocnym klubie. Syrenki
nie są jednak tylko piękne, kiedy trzeba potrafią przemienić się w szablozębne
bestie żywiące się ludzkim mięsem. Rzecz jasna jedna z syren zakocha się w
człowieku i poświęci swój głos, by zamiast płetw dostać zgrabne, ludzkie
odnóża. Ten film, jak żaden inny, podzielił gdyńską publiczność: jedni go
pokochali, drudzy znienawidzili. Bo ten szalony misz-masz gatunkowy (z przewagą
musicalu) jest nie tylko rodzajem współczesnej gotyckiej baśni, ale i, na swój
sposób, bardzo realistyczną,
psychologiczną psychodramą, „sondą” zapuszczoną głęboko w zakamarki kobiecej
duszy, gdzie żądze mieszają się z najczystszymi porywami serca. Przy tym film
Smoczyńskiej to prawdziwy żywioł kina, wizualnie i dźwiękowo rozbuchanego
(miejscami aż za bardzo, co ociera się wręcz o „filmowy onanizm”), jakiego
próżno by szukać w „biedaszybowym” polskim kinie ostatnich lat. Widać wyraźnie,
że duża część młodych, polskich filmowców zapatrzonych jest w kino gatunkowe,
odrywające się od paradokumentalnej stylizacji i publicystycznej treści.
Z pewnością takim filmem
był również obraz Marcina Wrony Demon
– w zamierzeniu również rodzaj gatunkowego misz-maszu: horroru z elementem
komediowej groteski. W tej uwspółcześnionej wersji Dybuka, młody Anglik (przekonujący Itay Tiran) przybywający na ślub
ze swą polską ukochaną, gdzieś do małego, prowincjonalnego miasteczka, zostaje
opętany przez ducha żydowskiej dziewczynki, którą (prawdopodobnie) zamordowano
wiele lat temu. Film Wrony, na swój sposób ciekawy i oryginalny, choć jednak
nie do końca udany (nie udało się, moim zdaniem, pożenienie horroru i komedii,
element komediowy, który triumfuje w finale filmu, zabija całą grozę, świetnie
wypracowaną we wcześniejszych sekwencjach; również pomysł z obcokrajowcem, jako głównym bohaterem filmu nie
wypalił), także podejmuje kwestię śmierci, jako przekroczenia świata
materialnego i duchowego. Ale w swym przesłaniu jest jednak nihilistyczny,
mówiący o triumfie duchowości, tutaj pojmowanej jako siła niszcząca i
pochłaniająca dobro. 40 FPFF fabularnych był więc festiwalem polskich,
filmowych „Dziadów”, dobrze by było, by następna edycja upłynęła pod znakiem
„Wyzwolenia” z objęć katastrofy, zagłady, śmierci.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz