Piotr Kletowski
("Projektor" - 3/2015)
Na wstępie chciałbym uspokoić naczelnego, który
zasugerował, by felieton tym razem poświęcony był muzyce. Muzyka pojawi się w
tekście, lecz dopiero pod koniec, w najbardziej pożądanym punkcie wywodu.
Wywodu, którego bohaterem musi być Orson Welles – być może najwybitniejszy
reżyser w historii kina amerykańskiego, a może i w historii kina w ogóle,
którego stulecie urodzin przypada właśnie w maju bieżącego roku.
Welles
– geniusz teatru, radia, filmu i (o czym się nie pamięta), również telewizji –
jest dziś ikoną nie tylko kina niezależnego (to on pierwszy rzucił wyzwanie
wielkim hollywoodzkim studiom i zaczął, jako jeden z pierwszych, realizować
filmy za własne pieniądze, zarabiane za granie w filmach klasy „B” i „C”,
kręconych głównie w Europie), ale również jako artysta, który zamazując różnice
między różnymi rodzajami artystycznej kreacji, zmierzał do stworzenia
niezwykłego dzieła sztuki, takiego, które przy całym swym estetycznym piękne,
zmuszało by ludzi do myślenie, czyli, krytycznego spojrzenia na otaczającą ich
rzeczywistość.
Stąd
w wielu swych filmach, począwszy od „Obywatela Kane”, przez „Damę z Szanghaju”,
aż po filmowe eseje, takie jak „F jak fałszerstwo”, czy ostatni, zrealizowany
przez siebie film „Druga strona wiatru”, próbował nadać filmom kształt
brechtowskiej wypowiedzi artystycznej, czyli próbował tak skonstruować film, by
widz z jednej strony śledził fabułę filmu, ale z drugiej strony zdawał sobie w
pełni sprawę, że ma do czynienia z iluzją, której ekranowa konstrukcja ma na
celu zwrócenie uwagi na problemy człowieka i jego sytuacje egzystencjalną w
otaczającej go rzeczywistości. Choć Welles był człowiekiem o wielkim poczuciu
humoru (jego przyjaciel – John Huston – u którego Welles stworzył jedną z
najciekawszych ról w swojej karierze – kaznodziei w „Moby Dicku” – miał
powiedzieć, że przy „Wellesie, jako kompanie od kieliszka, świat stawał się
nieco lżejszy”), był sceptycznie, czy wręcz pesymistycznie nastawiony do
świata. „Człowiek rodzi się, żyje i umiera samotnie, a miłość, czy przyjaźń,
jaka pojawia się w jego życiu, pozwala jedynie przez chwilę zapomnieć o tej
prawdzie” – zwykł mawiać twórca „Obywatela Kane’a” i wkładał swą filozofię w
realizowane przez siebie filmy. Bowiem sztuka, a zwłaszcza sztuka filmowa, była
bowiem dla Wellesa jedynym powodem, dla którego warto było podejmować trudy
egzystencji. Ale mimo poważnych efektów, jakie wychodziły spod ręki Wellesa, sam
reżyser kokieteryjnie odnosił się do samego procesu powstawania dzieła
filmowego, mówiąc na przykład, że „reżyseria, to najłatwiejszy zawód na
świecie, jedynie co potrzeba, by go uprawiać to odróżniać dupę od głowy”. Sam
nigdy nie należał do żadnej organizacji, czy gildii reżyserów filmowych
(należał za to do Amerykańskiego Stowarzyszenia Magików i Prestigiditatorów!),
nie pojawiając się nawet osobiście na gali oscarowej, kiedy w 1971 roku
przyznawano mu honorowego Oscara za całokształt twórczości (przebywał w tym
czasie w swej wilii w Hiszpanii, gdzie, co symboliczne, realizował „Don
Kiszota”, a swoje wystąpienie nagrał wcześniej na taśmie magnetycznej i wysłał
do Los Angeles).
W
wywiadzie-rzece udzielonemu Peterowi Bogdanovichowi, Welles stwierdził, że tworzenie
filmu to po prostu „wyciąganie królika z kapelusza”, przyrównując kręcenie
filmu do zabawy, „najlepszej kolejki do zabawy na świecie” – jak zwykł często
mawiać. A mimo tego, a może właśnie dlatego, Welles pozostawił po sobie kino
niezwykłe, głębokie w treści i co najważniejsze w formie. To Welles właśnie,
choć nie miał w tym względzie żadnego przygotowania fachowego (uczył się kina z
oglądanych przez siebie, po wielokroć filmów), przy każdym ze swych dzieł
chciał wprowadzać jakieś radykalnie formalne rozwiązanie. Na przykład pierwszym
filmem, jaki miał zrobić miała być adaptacja „Jądra ciemności” Conrada, ze sobą
w podwójnej roli – Kurtza i Marlowa – a cały film miał być zrealizowany z
punktu widzenia głównego bohatera filmu, tak jakbyśmy widzieli całą akcję filmu
„oczyma Marlowa”. (Ideę tę zrealizował po latach Gaspar Noe, realizują swój
film „Wkraczając w pustkę”). Przy „Obywatelu Kane” zastosował „narrację
pryzmatyczną” – losy głównego bohatera poznawaliśmy poprzez opowieści
stykających się z nim ludzi, a każdy miał zupełnie odmienną wizję życia Kane’a
(chwyt ten po wielokroć powtarzany był w kinie, nawet w Polskim – vide
„Tańczący jastrząb” Grzegorza Królikiewicza). W telewizji zaś używał często
zabiegu przerywania akcji – by ukazać się na ekranie i zwrócić się wprost do
siedzących przed telewizorem odbiorców. (Jeden z największym przebojów
telewizyjnych ostatnich lat – amerykańska wersja „House of Cards” zrealizowana
jest właśnie na tej, nawiązującej do „efektu obcości” Brechta i Wellesowskiej
formule, zasadzie. Zresztą sam scenariusz serialu wyraźnie inspiruje się
scenariuszem Wellesa pt. „Wszyscy ludzie króla”, który kilka lat temu został
nawet przeniesiony na ekran z Seanem Pennem w roli głównej).
Wszystkie
te „tricki” służyły w kinie Wellesa jednemu – by pokazać złożoność,
niejednoznaczność człowieka i świat, w którym żyje, ale również, by dzieło
sztuki było dziełem „otwartym”, „interaktywnym”, współtworzonym, współkreowanym
przez widza, będącego – na równi z reżyserem filmowym – twórcą ekranowego
dzieła. Ta ścieżka kina, stworzona przez Wellesa, wciąż nie jest dostatecznie
rozwinięta. Próbowali nawiązać do niej najwięksi: od Kurosawy, przez Coppolę, w
Polsce – Królikiewicza, aż po współczesnych: Noe, Hou Hsiao Hsiena, Terrence’a
Mallicka. I mimo pewnych sukcesów, ta „właściwa”, Wellesowska ścieżka rozwoju X
Muzy, wciąż raczkuje, czekając na kolejnego Orsona Wellesa. A co do muzyki.
Otóż to właśnie Orson Welles stwierdził, że najwspanialszą muzyką filmową, jest
nie dźwięk muzyki płynącej z ekranu, ale albo cisza, podkreślająca dramatyzm
zarysowywanej na ekranie sytuacji, albo dźwięki (ale nie muzyka!) płynące z
ekranu. Udowodnił to realizując wspaniałe otwarcie arcydzieła „Dotyk zła”, z
1958 r., (wersji reżyserskiej, odtworzonej w 1998 r.) w którym śledzimy (na
jednym ujęciu) scenę bombowego zamachu, zrealizowaną jedynie przy użyciu
dźwięków ulicy, jaką przemierza bohater, na którego życie wydano wyrok śmierci.
Scena
ta, w wersji zmontowanej przez producentów zostaje ubarwiona muzyką, skądinąd
znakomitego kompozytora – Henry’ego Manciniego. I też, jakbyśmy powiedzieli
„daje radę”. Ale rację ma tu Welles. Dźwięk tykającej bomby w bagażniku
„skazanego na śmierć” gangstera, „rozbawiona” ulica w czasie karnawału i
wielkie „bum” na końcu ujęcia, robią o wiele większe wrażenie, niż ta sama
scena zilustrowana przez skoczny „kawałek” Manciniego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz