środa, 27 lipca 2016

W cieniu Kantora (Festiwal NURT 2015)

Piotr Kletowski
("Projektor" - 1/2016)
Festiwal Form Dokumentalnych „NURT” miał wyjątkowy kształt. Prócz przeglądu konkursowego, tegoroczną imprezę współtworzył szereg imprez towarzyszących poświęconych osobie i twórczości Tadeusza Kantora, którego 100-lecie urodzin obchodziliśmy w tym roku.

Postać Kantora nieodłącznie związana jest z postacią pomysłodawcy i dyrektora artystycznego festiwalu – Krzysztofa Miklaszewskiego, który w swym przebogatym życiu artystyczno-pedagogicznym miał również zaszczyt być aktorem Kantora, wcielając się np. w postać żołnierza w najsłynniejszym chyba spektaklu mistrza z Wielopola „Umarłej klasie”, sfilmowanej przez Andrzeja Wajdę w 1976 r. Kantor – jak to z wielkimi twórcami bywa – kiedyś znany i podziwiany, dziś stał się, zwłaszcza w Polsce, kimś w rodzaju „żywego eksponatu”, o którym przypomina się jedynie z racji rocznic i jubileuszów. Pamięć o tym wielkim artyście ma przywołać realizowany właśnie film kreacyjny z Borysem Szycem w roli teatralnego wizjonera. 

Jądrem sztuki twórcy „Umarłej klasy” były dwie idee, dziś bardzo ważne w sztuce performatywnej. Pierwsza z nich, związana z formą, była idea konwergencji sztuk, zacierania granic między literaturą, malarstwem, sztuką teatralną. Kantor – po swojemu realizował, na niwie teatralnej, artystyczne teorie Stanisława Wyspiańskiego (mówił, nie bez nuty kabotynizmu, że „jest nas dwóch w polskim teatrze: Wyspiański i ja”), dla którego różne rodzaje sztuki musiały stopić się w jedno, by móc wykreować spójny świat przedstawienia, najczęściej będący projekcją wewnętrznego stanu jego twórcy. Ta, dziś byśmy powiedzieli multiartystyczna forma miała być wehikułem właśnie wydobytych na zewnątrz głęboko skrywanych przeżyć, przemyśleń, wizji artysty, dla którego nie było absolutnej różnicy między życiem prywatnym a sztuką, którą tworzy. Dlatego też posługując się artystycznym konglomeratem Kantor, jak żaden artysta w polskim, a może i światowym teatrze, czynił ze swego życia Wielki Teatr. Życia tak zewnętrznego (swych przeżyć związanych z dzieciństwem i młodością w miasteczku Wielopole, II wojną światową, Zagładą, wejściem w świat wielkiej sztuki i zderzeniem z prozą egzystencji), jak i wewnętrznego (zbudowanego na bazie filozoficznych i estetycznych teorii, z których chyba bergsonowska fenomenologia, nietzscheański estetyzm i camusowska metafizyka fizyczności oraz jungowska koncepcja mitu jako fundamentu ludzkiej osobowości były najważniejsze).

Frenetyczne, plastyczno – literacko – teatralne przedstawienia Kantora, pełne mitologicznych i religijnych symboli, przemieszanych jednocześnie z prozaiczną, niekiedy wulgarną fizycznością, dawały świadectwo obecności świata wewnętrznego artysty, który – jak rezonans – wibrował przeżyciami zbiorowości ludzkiej żyjącej w II połowie XX wieku. Jak fenomenalnie został ujęty los zbiorowości w „Umarłej klasie”, gdzie na przykładzie losów młodzieży wypełniających szkolne ławy wielopolskiego gimnazjum, Kantor ukazał tragiczny (czy raczej tragikomiczny) los polskiego (czy raczej europejskiego) społeczeństwa, z jednej strony rzuconego w tryby wielkiej historii pisanej przez totalitarne mocarstwa, z drugiej poddanej presji codziennych rytuałów wynikających z biologicznych uwarunkowań egzystencji. W ujęciu twórcy „Wielopole, Wielopole”, ów „bagaż” pamięci rzutuje nie tylko na tych, co pamiętają przeszłość (stąd te dziecięce kukły wciąż przytroczone do pleców dorosłych), ale też na życie współczesnych. Bo właśnie tym, co najbardziej interesujące w dziele Kantora, była jego „obsesja pamięci” – tak zbieżna choćby z proustowskim (bergsonowskim) pojmowaniem czasu – jako czegoś plastycznego, „materii”, z której artysta dowolnie lepi swoje dzieło, nadając mu określony kształt.
Dlatego obecność Kantora na scenie, w czasie spektakli, jawiła się jako znak, że wszystko, co widzimy podczas teatralnej wizji materializującej się za pomocą aktorów i rekwizytów (aktorów-rekwizytów?) w przestrzeni teatru, miało wymiar seansu pamięci, wyprowadzonego wprost z jaźni (i podświadomości) artysty. Jak w spektaklu „Nigdy tu już nie powrócę”, gdzie Kantor nie tylko – tradycyjnie – rozliczał się z przeszłością, ale próbował ukazać świat współczesny, jako rzeczywistość nie tyle obiektywną, co bardziej kreowaną w umyślę patrzącego na nią człowieka (artysty?), posługującego się w oglądzie materialności „mitycznym filtrem”.

Dobrze więc się stało, że kieleccy miłośnicy sztuki, w ramach „NURT-u” mogli przypomnieć sobie o mocy artystycznej kreacji Tadeusza Kantora, oglądając jego przedstawienia, filmy dokumentalne o nim, wystawę fotografii jemu poświęconą. Dobrze by było, gdyby i kieleccy artyści przypomnieli sobie „lekcję Kantora” i tworząc własne teatralne spektakle nie bali się – jak to przed laty robił Kantor – grać w sztukę va banque – odważnie przekraczając granicę artystycznej kreacji i własnej autoekspresji, unikając wszakże tandetnego ekshibicjonizmu, lecz poprzez rygor formy docierając do prawdy o sobie samym.

Nie samym Kantorem wszakże żył tegoroczny „NURT”. W przebogatym konkursie filmowym, w którym nie było raczej filmów słabych (poziom prezentowanych dzieł od jakiegoś już czasu jest na dość wysokim poziomie), najciekawsze były dokumentalne portrety ludzi, którzy w swym życiu chcieli za wszelką cenę osiągnąć szczyt (dosłownie i w przenośni), lecz po jego zdobyciu nie potrafili się odnaleźć w normalnym życiu, płacąc za swój sukces najwyższą cenę.

Tak było w przypadku Jerzego Kukuczki polskiego alpinisty – bohatera brawurowego dokumentu Jerzy Pawła Wysoczańskiego, który po zdobyciu wszystkich ośmiotysięczników popełnił swego rodzaju samobójstwo (nie mogąc wrócić do normalnego życia bez gór) czy też Elżbiety Czyżewskiej – słynnej polskiej aktorki, sportretowanej w dokumencie „Aktorka” Kingi Dębskiej i Marii Konwickiej – która zrezygnowała z oszałamiającej kariery w Polsce, by (z dość mizernym skutkiem) podbijać aktorski świat Ameryki.
Osobiście jednak chciałbym zwrócić uwagę na dwa filmy – jeden nagrodzony, „nagrodą pocieszenia” (tzw. „Wyróżnieniem jury”, które w tym przypadku powinno być zamienione na najwyższe, lub przynajmniej drugie w kolejności), był znakomity obraz „Pieśń pamięci” Nathalie Rossetti i Turi Finocchiaro – niezwykła opowieść o sakralnej muzyce Ormian, która jest wehikułem pamięci o masakrze tego narodu dokonanej w 1915 r. przez Turków. Film ten, będący swego rodzaju impresją (ale też zapisem pracy nad spektaklem teatru tańca wrocławskich artystów, współpracujących z autentycznym mistrzem ormiańskiego śpiewu) był niezwykle poetycką, hipnotyczną wprost filmową zadumą nad przenikaniem życia i sztuki, historii i współczesności, okrucieństwa i łagodności, ciała i duszy. Rzadko, nawet w kinie dokumentalnym można spotkać działa o takiej intensywności wizualnej i dźwiękowej, głęboko rezonującej w duszach odbiorców.

Drugi film, na który chciałbym zwrócić uwagę, to obraz, pozornie, jakich wiele w „Nurtowych” przeglądach – zwłaszcza w sekcji zarezerwowanej dla reportaży i tzw. dokumentów interwencyjnych. Sam w sobie reportaż „Zamknięty świat Edwarda”, w reżyserii Michała Borowieckiego, nie był może żadną formalną rewelacją, ale podjęty przez twórcę temat (uwięzienie 40-letniego, chorego na zespół Downa mężczyzny przez jego matkę) ewokuje prawdziwą tragedię, pełną bólu, cierpienia, człowieczeństwa wystawionego na najcięższą z prób, miłości zaplecionej z nienawiścią. Chciałoby się, żeby kamera mogła wejść do tego domu, pełnego tak skrajnych emocji. By obiektyw kamery rozświetlił – choć na chwilę – ten ludzki dramat, którego żadna sztuka nigdy nie jest w stanie opisać w pełni, lecz może spróbować go dotknąć. Takie filmy rzadko dostają nagrody, zarezerwowane zwykle dla realizowanych przez tuzów dokumentu (bądź utalentowane dzieci tuzów) filmy. A szkoda, bo być może właśnie w takich obrazach życie najpełniej stapia się ze sztuką tworząc uniwersalną tragedię. Na miarę najlepszych sztuk Tadeusza Kantora.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz