Piotr Kletowski
("Projektor" - 6/2014)
Jeżdżę na Festiwal Polskich Filmów Fabularnych kibicując
polskiej kinematografii, która od wczesnych lat 90. próbuje odnaleźć swój głos.
Kiedyś tak donośnie brzmiący w czasach Polskiej Szkoły Filmowej, czy Kina
Moralnego Niepokoju. Można odnieść wrażenie, że z roku na rok jest coraz
lepiej.
Już
nawet nie praktykuje się zabiegu, polegającego na umieszczeniu prawie
wszystkich, powstałych w polskiej kinematografii w ciągu roku filmów,
dotowanych przez Polski Instytut Sztuki Filmowej, w konkursie głównym, lecz
obdziela się nimi dwa – trzy przeglądy towarzyszące. Znać to, że polskie kino
jest różnorodne. Że obok kina artystycznego realizuje się też kino komercyjne.
Że jest także „kino środka”, które zadowala i wybrednych krytyków filmowych i
zasiadającą w kinowych salach normalną publiczność. A jednak – parafrazując
słynne powiedzenie Kazimierze Górskiego – skoro jest tak dobrze, to dlaczego
jest tak źle.
Skoro mamy tak dobrą kinematografię, to dlaczego nie
istniejemy w przeglądach najważniejszych, światowych festiwali? Dlaczego nie ma
nas w oscarowych rozdaniach, a honoru polskiej kinematografii bronią filmy
dinozaurów i to tych najbardziej rozpoznawalnych? Sukces „Idy” Pawlikowskiego –
skądinąd znakomitego filmu, ale jednak epigońsko żerującego na formalnych i
treściowych dokonaniach Polskiej Szkoły Filmowej: dziełach Wajdy, Kawalerowicza
i Munka – jest tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę.
Przyczyn
jest kilka. A można je wybadać patrząc choćby na werdykt tegorocznego
festiwalu, nagradzającego filmy, które – siłą rzeczy – będą reprezentować
polskie kino właśnie na międzynarodowych festiwalach. Zwyciężył obraz Łukasza
Palkowskiego „Bogowie” – skądinąd brawurowo zrealizowana i zagrana
(Tomasz Kot!) biografia doktora Zbigniewa Religii. Sporo nagród zgarnął
również, na swój sposób ciekawy, film Wojciecha Smarzowskiego – dziś
najlepszego, polskiego reżysera – „Pod mocnym aniołem” – adaptacja prozy
Jerzego Pilcha, choć właściwie nie jest to adaptacja sensu stricte, to raczej
film na motywach powieści krakowskiego pisarza, z którego Smarzowski sam wysnuł
szczątkową fabułę i nanizał na nią sugestywne obrazy ukazujące popadanie w
piekło alkoholowego nałogu. Nagrodami uhonorowano również „Jacka Stronga” –
sensacyjne kino o płk Kuklińskim spod ręki Władysława Pasikowskiego i „Hardkor
disco” – odważny i pomysłowy debiut Krzysztofa Skoniecznego.
Była
też nagroda kuriozalna – specjalna Jury dla „Obywatela” Jerzego Stuhra –
filmu politycznie koniunkturalnego, w sposób nachalny obśmiewającego
solidarnościowy etos, wpisujący się w. nie mające nic wspólnego ze sztuką.
otwarcie polityczne wypowiedzi, skądinąd zasłużonych dla polskiego kina,
autorów filmu. Śmiem jednak twierdzić, że żaden z nagrodzonych filmów, może
tylko prócz odważnego pastiszu kina arthousowego: „Hardkore disco” – nie jest w
stanie przebić się dalej niż za polski próg. Mimo wielkiego szacunku i dla
świetnie zrealizowanego (tak pozytywnego, zrobionego „po amerykańsku” dzieła
nie było od dawna) filmu Palkowskiego, dla profesjonalizmu Pasikowskiego i
wielkiego talentu Smarzowskiego, żaden z nich nie wnosi nic nowego do języka
współczesnego kina. Ba, to są dobrze „odrobione lekcje” kina współczesnego i
tylko, albo może, aż tyle.
To
dobrze, że takie filmy powstają, to znak, że Polacy potrafią robić kino „na
poziomie”. Ale przecież były w gdyńskim rozdaniu filmy, które nad ten poziom
znacząco wyrastały! Niestety, te filmy zostały, mówiąc kolokwialnie „olane”
przez jury. Skądinąd złożone ze znawców kina i kultury, których o
koniunkturalizm podejrzewać nie sposób (w końcu szefem jury był sam twórca
„Przesłuchania” Ryszard Bugajski, reżyser mający swój gust i smak). Mam na
myśli „Miasto 44” Jana Komasy, „Sąsiadów” Grzegorza Królikiewicza i „Polskie
gówno” Grzegorza Jankowskiego (na szczęście wyróżnione laurem
publiczności).
Wszystkie
te trzy filmy wyrastały znacząco ponad poziom prezentowanych i nagrodzonych
pozycji. Przede wszystkim były to filmy odważne. Ukazujące wielki talent,
intelektualne możliwości i wizjonerstwo ich autorów. Zarówno film Komasy –
epicki fresk na miarę „Titanica” Jamesa Camerona – ale przecież w sposób
skrajnie realistyczny ukazujący zagładę Warszawy w czasie powstania, jak i
dzieło nestora polskiego kina artystycznego Grzegorza Królikiewicza – próbujące
uchwycić poprzez oniryczną poetykę współczesną Polskę – tudzież przezabawny,
anarchistyczny, punkowski, ale na swój sposób przenikliwy i gorzki obraz
Jankowskiego – ukazujący kulisy polskiego „szołbiznesu” – to dzieła niepodobne
do niczego w polskiej, a może i światowej kinematografii.
Komasa
nie boi się poświęcić psychologii swych postaci, by ukazać krwawy fresk, w
którym młodzi ludzie kochają i umierają z równą pasją i poświęceniem. A ich
umieranie i kochanie nie jest umieraniem i kochaniem z nudnych podręczników,
ale fizjologicznym, transgresyjnym doświadczeniem na granicy samozatracenia.
Kiedy rozpoczyna się walka w rytm wybuchającej piosenki „Dziwny ten świat”
Niemena wchodzimy w wirtualny świat krwawej gry komputerowej (mamy zresztą tu
ujęcia znane wprost z gier FPP, kiedy powstańcy „grzeją” ze stenów do Niemców)
ożywionej na ekranie. Ale ta „gra” odtwarza autentyczne wydarzenia, których
świadomość zostaje przywrócona z siłą kinematograficznego żywiołu.
Królikiewicz
– „latarnia” filmowego eksperymentu na morzu polskiej, raczej mało szalejącej
formalnie kinematografii, ukazując losy mieszkańców widmowej kamienicy, jakich
wiele w największych miastach, znów w formalnie ekwilibrystyczny, upodobniający
filmowe wersy do poetyckich fraz, sposób dał świadectwo świadomości narodu:
podzielonego, żyjącego w zawieszeniu poza czasem i przestrzenią, uwięziono w
rytuałach codzienności, ale przecież zdolnego do porywów serca i poświęcenia
dla innych. „Sąsiadów” szkoda podwójnie, bo to summa artystycznych
przemyśleń łódzkiego mistrza, który swym filmem dokonał przewrotnego,
krytycznego podsumowania swej całej, niepowtarzalnej w skali światowej
twórczości.
Anarchistyczny
film Jankowskiego z brawurową rolą Tymona Tymańskiego. Ostra rock’n’rollowa
jazda, opowiadająca o trasie rockowych weteranów, mówiąca więcej o polskiej
„sztuce” – która jest często tytułowym „polskim gównem” (choć nie tylko
polskim, często to „gówno z eksportu”, przysposabiane do polskich warunków) –
niż dziesiątki naukowych analiz i mądrych reportaży. Wszystkie te trzy filmy
byłby po prostu oryginalne, uderzały w widza mocą audiowizualnego pocisku,
stanowiąc wartość samą w sobie. To właśnie takie filmy: odważne, mocne, mówiące
przede wszystkim o polskich sprawach, ale wynoszonych na diapazon
uniwersalności za pomocą śmiałej, często eksperymentalnej formy pchają polskie
kino na nowe tory, śmiało reprezentując je na świecie.
Jak
mawiał Raymond Chandler: „prawdziwi mistrzowie zwykle przegrywają”, co
potwierdził tylko werdykt 39 festiwalu: zachowawczy, bezpieczny, nie wywołujący
zbytnich kontrowersji. Może tylko wśród tych, którzy nieco lepiej znają się na
kinie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz