wtorek, 26 lipca 2016

Mistrzowie przegrywają (Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, 2014)

Piotr Kletowski
("Projektor" - 6/2014)
Jeżdżę na Festiwal Polskich Filmów Fabularnych kibicując polskiej kinematografii, która od wczesnych lat 90. próbuje odnaleźć swój głos. Kiedyś tak donośnie brzmiący w czasach Polskiej Szkoły Filmowej, czy Kina Moralnego Niepokoju. Można odnieść wrażenie, że z roku na rok jest coraz lepiej.
Już nawet nie praktykuje się zabiegu, polegającego na umieszczeniu prawie wszystkich, powstałych w polskiej kinematografii w ciągu roku filmów, dotowanych przez Polski Instytut Sztuki Filmowej, w konkursie głównym, lecz obdziela się nimi dwa – trzy przeglądy towarzyszące. Znać to, że polskie kino jest różnorodne. Że obok kina artystycznego realizuje się też kino komercyjne. Że jest także „kino środka”, które zadowala i wybrednych krytyków filmowych i zasiadającą w kinowych salach normalną publiczność. A jednak – parafrazując słynne powiedzenie Kazimierze Górskiego – skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle.

Skoro mamy tak dobrą kinematografię, to dlaczego nie istniejemy w przeglądach najważniejszych, światowych festiwali? Dlaczego nie ma nas w oscarowych rozdaniach, a honoru polskiej kinematografii bronią filmy dinozaurów i to tych najbardziej rozpoznawalnych? Sukces „Idy” Pawlikowskiego – skądinąd znakomitego filmu, ale jednak epigońsko żerującego na formalnych i treściowych dokonaniach Polskiej Szkoły Filmowej: dziełach Wajdy, Kawalerowicza i Munka – jest tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę.

Przyczyn jest kilka. A można je wybadać patrząc choćby na werdykt tegorocznego festiwalu, nagradzającego filmy, które – siłą rzeczy – będą reprezentować polskie kino właśnie na międzynarodowych festiwalach. Zwyciężył obraz Łukasza Palkowskiego „Bogowie”skądinąd brawurowo zrealizowana i zagrana (Tomasz Kot!) biografia doktora Zbigniewa Religii. Sporo nagród zgarnął również, na swój sposób ciekawy, film Wojciecha Smarzowskiego – dziś najlepszego, polskiego reżysera – „Pod mocnym aniołem” – adaptacja prozy Jerzego Pilcha, choć właściwie nie jest to adaptacja sensu stricte, to raczej film na motywach powieści krakowskiego pisarza, z którego Smarzowski sam wysnuł szczątkową fabułę i nanizał na nią sugestywne obrazy ukazujące popadanie w piekło alkoholowego nałogu. Nagrodami uhonorowano również „Jacka Stronga” – sensacyjne kino o płk Kuklińskim spod ręki Władysława Pasikowskiego i „Hardkor disco” – odważny i pomysłowy debiut Krzysztofa Skoniecznego. 

Była też nagroda kuriozalna – specjalna Jury dla „Obywatela” Jerzego Stuhra – filmu politycznie koniunkturalnego, w sposób nachalny obśmiewającego solidarnościowy etos, wpisujący się w. nie mające nic wspólnego ze sztuką. otwarcie polityczne wypowiedzi, skądinąd zasłużonych dla polskiego kina, autorów filmu. Śmiem jednak twierdzić, że żaden z nagrodzonych filmów, może tylko prócz odważnego pastiszu kina arthousowego: „Hardkore disco” – nie jest w stanie przebić się dalej niż za polski próg. Mimo wielkiego szacunku i dla świetnie zrealizowanego (tak pozytywnego, zrobionego „po amerykańsku” dzieła nie było od dawna) filmu Palkowskiego, dla profesjonalizmu Pasikowskiego i wielkiego talentu Smarzowskiego, żaden z nich nie wnosi nic nowego do języka współczesnego kina. Ba, to są dobrze „odrobione lekcje” kina współczesnego i tylko, albo może, aż tyle.

To dobrze, że takie filmy powstają, to znak, że Polacy potrafią robić kino „na poziomie”. Ale przecież były w gdyńskim rozdaniu filmy, które nad ten poziom znacząco wyrastały! Niestety, te filmy zostały, mówiąc kolokwialnie „olane” przez jury. Skądinąd złożone ze znawców kina i kultury, których o koniunkturalizm podejrzewać nie sposób (w końcu szefem jury był sam twórca „Przesłuchania” Ryszard Bugajski, reżyser mający swój gust i smak). Mam na myśli „Miasto 44” Jana Komasy, „Sąsiadów” Grzegorza Królikiewicza i „Polskie gówno” Grzegorza Jankowskiego (na szczęście wyróżnione laurem publiczności).

Wszystkie te trzy filmy wyrastały znacząco ponad poziom prezentowanych i nagrodzonych pozycji. Przede wszystkim były to filmy odważne. Ukazujące wielki talent, intelektualne możliwości i wizjonerstwo ich autorów. Zarówno film Komasy – epicki fresk na miarę „Titanica” Jamesa Camerona – ale przecież w sposób skrajnie realistyczny ukazujący zagładę Warszawy w czasie powstania, jak i dzieło nestora polskiego kina artystycznego Grzegorza Królikiewicza – próbujące uchwycić poprzez oniryczną poetykę współczesną Polskę – tudzież przezabawny, anarchistyczny, punkowski, ale na swój sposób przenikliwy i gorzki obraz Jankowskiego – ukazujący kulisy polskiego „szołbiznesu” – to dzieła niepodobne do niczego w polskiej, a może i światowej kinematografii.

Komasa nie boi się poświęcić psychologii swych postaci, by ukazać krwawy fresk, w którym młodzi ludzie kochają i umierają z równą pasją i poświęceniem. A ich umieranie i kochanie nie jest umieraniem i kochaniem z nudnych podręczników, ale fizjologicznym, transgresyjnym doświadczeniem na granicy samozatracenia. Kiedy rozpoczyna się walka w rytm wybuchającej piosenki „Dziwny ten świat” Niemena wchodzimy w wirtualny świat krwawej gry komputerowej (mamy zresztą tu ujęcia znane wprost z gier FPP, kiedy powstańcy „grzeją” ze stenów do Niemców) ożywionej na ekranie. Ale ta „gra” odtwarza autentyczne wydarzenia, których świadomość zostaje przywrócona z siłą kinematograficznego żywiołu.

Królikiewicz – „latarnia” filmowego eksperymentu na morzu polskiej, raczej mało szalejącej formalnie kinematografii, ukazując losy mieszkańców widmowej kamienicy, jakich wiele w największych miastach, znów w formalnie ekwilibrystyczny, upodobniający filmowe wersy do poetyckich fraz, sposób dał świadectwo świadomości narodu: podzielonego, żyjącego w zawieszeniu poza czasem i przestrzenią, uwięziono w rytuałach codzienności, ale przecież zdolnego do porywów serca i poświęcenia dla innych. „Sąsiadów” szkoda podwójnie, bo to summa artystycznych przemyśleń łódzkiego mistrza, który swym filmem dokonał przewrotnego, krytycznego podsumowania swej całej, niepowtarzalnej w skali światowej twórczości.

Anarchistyczny film Jankowskiego z brawurową rolą Tymona Tymańskiego. Ostra rock’n’rollowa jazda, opowiadająca o trasie rockowych weteranów, mówiąca więcej o polskiej „sztuce” – która jest często tytułowym „polskim gównem” (choć nie tylko polskim, często to „gówno z eksportu”, przysposabiane do polskich warunków) – niż dziesiątki naukowych analiz i mądrych reportaży. Wszystkie te trzy filmy byłby po prostu oryginalne, uderzały w widza mocą audiowizualnego pocisku, stanowiąc wartość samą w sobie. To właśnie takie filmy: odważne, mocne, mówiące przede wszystkim o polskich sprawach, ale wynoszonych na diapazon uniwersalności za pomocą śmiałej, często eksperymentalnej formy pchają polskie kino na nowe tory, śmiało reprezentując je na świecie.
Jak mawiał Raymond Chandler: „prawdziwi mistrzowie zwykle przegrywają”, co potwierdził tylko werdykt 39 festiwalu: zachowawczy, bezpieczny, nie wywołujący zbytnich kontrowersji. Może tylko wśród tych, którzy nieco lepiej znają się na kinie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz