środa, 27 lipca 2016

Ten „przebrzydły” pisarz (Henryk Sienkiewicz, ekranizacje)

Piotr Kletowski
("Projektor" - 3/2016)
Śmiechem napawa mnie opinia, którą wygłosił onegdaj Witold Gombrowicz o Henryku Sienkiewiczu, a która małpującym echem odbija się w opinii wielu „autorytetów”, o jakości dzieła twórcy „Ogniem i mieczem”: że to „pierwszorzędna literatura drugorzędna”.

I jeszcze ten passus z „Dzienników”, w którym autor „Ferdydurke”, to zachwyca się, to znów plwa na sienkiewiczowską frazę, świat „Trylogii” – według Gombrowicza – z nieprawdziwych fantazmatów sarmackich sklecony. Gombrowicz – bez mała wielki pisarz, filozof, esteta, który z „Polaka”, chciał wydobyć „Człowieka” (nie biorąc pod uwagę faktu, że aby stać się „Człowiekiem”, który przekracza „Polaka”, trzeba być najsampierw „Polakiem” właśnie) – zrobił prawdziwą „ustawkę” na Sienkiewicza, którą bezwiednie powtarzają „luminarze” polskiej kultury, kojarzący prozę pisarza z Oblęgorka jako komiksowy (w najgorszym tego słowa znaczeniu) przejaw czarnosecinnej propagandy, wiodącej polski lud na barykady, zwykle przegranej sprawy.

Dorzućmy do tego „przebrzydły kolonializm” utworu „W pustyni i w puszczy”, niepoprawnych politycznie (Niemcy się obrażą!) „Krzyżaków”, czy „Quo Vadis”, o którym dziś, w dobie przyzwolenia na islamską kolonizację Europy, nikt nie śmie głośno wspominać. A przecież to nie Gombrowicz, a właśnie Sienkiewicz dostał Literacką Nagrodą Nobla. Prawda, że wielu autorów, co Nobla dostawało, zniknęło w otchłani niepamięci, a wielu, co nie – dziś klasykami są pierwszej wody (vide Gombrowicz). Ale to jednak Sienkiewicz właśnie, i to za „Quo Vadis”, Nobla otrzymał, a i za, jak to zwykle bywa, całokształt swej pracy twórczej.

To, co było (i moim zdaniem jest) walorem Sienkiewiczowskiej prozy, ale i wzbudza kontrowersje (które wielu każą klepać w kółko Gombrowiczowski frazes), jest niebezpieczna łatwość prozy Sienkiewicza. Ta łatwość, to styl pisarski twórcy „Trylogii”, który powoduje, że książki Sienkiewicza łyka się jak lody w upalny dzień. Sam pamiętam, że „Potop”, który miałem przeczytać – bo to moja lektura w szkole średniej była – czytałem dzień i noc, aż do końca nie dociągnąłem. To samo z „Quo Vadis” było – które moją ulubioną książką Sienkiewicza jest (za ten hollywoodzki rozmach i filozofię, wcale nie tak łopatologiczną jak się wydaje książkę tę faworyzuję, o czym za chwilę). Poprzez właściwe słowo, rytm zdania, które idealnie budują właściwą dla treści formę, wciąga czytelnika bezbłędnie w świat przedstawiony swoich powieści. A świat ten, wypełniony pełnokrwistymi postaciami, akcją, przygodami, wydarzeniami na wielkie historyczne tło rzuconymi, z obowiązkowym wątkiem miłosnym i przekazem – tak i owszem, zwykle patriotycznym, mówiącym o poświęceniu życia dla tego, co się kocha – jest światem na podobieństwo kamertonu stworzonym, który uderzony w umysł czytelnika przenika jego nerwy i prosto do serca („ku pokrzepieniu serc”) bezbłędnie trafia.

I nie byłoby całej mocy Sienkiewiczowskiej prozy, gdyby nie to, że słowa wypełniające karty jego powieści, tworzą tak plastyczne obrazy. Obrazy tak wypełnione najbardziej potrzebnymi detalami, mieniące się życiem i energią. Filmowe chciałoby się powiedzieć. Bo tak właśnie: ów łatwy system Sienkiewicza to system „filmowy” właśnie, który Sienkiewicz, za pomocą pióra tworzył na papierze. Proza autora „Sachema” to „filmy”, które – zwykle na podobieństwo najlepszej amerykańskiej epiki filmowej – odtwarzał na ekranie swego umysłu widz. Zresztą zarówno jak i kino hollywoodzkie (to najszlachetniejsze), ma „fundamenty” zbieżne do „fundamentów” dzieła autora „Trylogii”, bo przecież właśnie swe największe dzieło, opisujące harce polskich patriotów na Dzikich Polach, Sienkiewicz wzorował na westernowych opowieściach, które przyswoił będąc w Nowym Świecie, gdzie zresztą też kinetoskopu Edisona był doświadczył.

Podobieństwa narzucają się same: Kozacy i Tatarzy zastępują Indian, forty Zaporoskie, forty na Dzikim Zachodzie, nawet step podobny, pojedynki rewolwerowców na pojedynki na szable podmienione i ci sami herosi, którzy swą odwagą przed najeźdźcami własną piersią bronią. Sienkiewicz komponuje swoje dzieła na podobieństwo filmu: zaczyna szerokim planem, przechodzi do mniejszych, stosuje „montaż” między scenami, a jego dialogi, to czyste Tarantinowskie kino (zwróciła na to uwagę młodzież, która oglądała skrócony o dwie godziny „Potop”, odbierany dziś przez szkolną czeredę jako… polską odmianę „Bękartów wojny”).

Rozumieli to w polskim kinie nieliczni, ale właśnie, oni, dzięki swego rozumieniu „rozbili bank”. Choćby „Krzyżacy” – już nie tylko powieść, ale wprost nowela graficzna (specjalnie piszę „nowela graficzna”, czyli coś szlachetniejszego, w formie i treści niż stripe’sowy komiks). Dlatego też Jerzy Stefan Stawiński, scenarzysta filmu Aleksandra Forda, tworząc tekst do filmu, pociął po prostu książkę Sienkiewicza, odjął opisy, i posklejał nazad, tworząc tekst stanowiący punkt wyjścia do najbardziej kasowej epiki filmowej w dziejach polskiego kina.

I to samo Hoffman, autor filmowej „Trylogii”, zupełnie nie miał problemu z napisaniem scenariusza i realizacją swej wersji „Pana Wołodyjowskiego”, „Potopu” i „Ogniem i mieczem”. Jak sam wyznał, widział w głowie swój sienkiewiczowski film, odkąd przeczytał dwie części „Trylogii”. A było to w kraju Ałtaj, gdzie spędził dzieciństwo, gdzie po raz pierwszy zetknął się z Sienkiewiczowskim eposem (który po dziś dzień nazywa swoją „Biblią”), ale i gdzie, niestety, działała sowiecka cenzura, która zatrzymała „Ogniem i mieczem”. Zresztą także z przyczyn cenzuralnym nie powstał film o kozackich wojnach za czasów PRL-u, choć podobno prace nad filmem szły już pełną parą (Polacy mieli pomóc Rosjanom – którym przewodniczył Siergiej Bondarczuk – kręcić kolejna wersję „Cichego Donu”, a Rosjanie nieco zmodyfikowaną wersję „Ogniem i mieczem”. Zarówno jeden projekt, jak i drugi powstał dopiero po upadku ZSRR).

Gdyby się nad tym zastanowić, to właśnie na Sienkiewiczu uczyć się można jak się tworzy dobre kino: fachowo skonstruowane, emocjonujące, przemawiające do emocji a i z silnym akcentem ideowym (wbrew pozorom nie tak jednoznacznym, jak się wydaje: bo czy w „Trylogii” nie pobrzmiewa raczej gorzkie mementum dla bohaterskiego świata, które odchodzi wraz z Wołodyjowskim i Ketlingiem w wysadzonej przez nich twierdzy Kamienieckiej; a „Quo Vadis”, czy jego głównym bohaterem nie jest przypadkiem Petroniusz, z którym odchodzi wspaniały świat Antyku, świat wartości humanistycznych, opartych na logice, dla której niepojęte są „aberracje” chrześcijaństwa, które każde za zło odpłacać dobrem – bo jeśli za złem dobrem odpłacać będziemy, to czym zapłacimy za dobro?, pyta bohater). 

Zapomniany, zarzucony w kąt Sienkiewicz, trzebiony programowo od 1989 roku (przypisywano mu, rzecz jasna, nie tylko to, że „psuł” umysły patriotycznej młodzieży, która przybrawszy pseudonimy z „Trylogii”, ginęła setkami w Powstaniu Warszawskim, ale przede wszystkim to, że po 1968 r., sitwa Moczarowska, która wyrzuciła resztki żydowskiej inteligencji z Polski, zaczęła budować swój „etos”, do Sienkiewicza się odwoławszy, i nie ma co kryć, że właśnie freski Hoffmana na tej nucie były robione, ale że przez wielkiego reżysera, paradoksalnie z żydowskimi korzeniami, to efekt daleko przerósł „polityczne” oczekiwania). A dziś trzeba wrócić do Sienkiewicza, bo Sienkiewicz – jak nikt inny – jest naszym „narodowym skarbem”, uczy nas nie tylko mądrego patriotyzmu, ale właśnie tego, jak tworzyć interesującą opowieść: czy literacką, czy filmową. Rzecz uniwersalną, zrozumiałą – paradoksalnie – pod każdą szerokością geograficzną.

Dam przykład prosty, może nie tak oczywisty. Wielki sukces cyklu fantasy Sapkowskiego o „Wiedźminie”, bierze się także stąd, że korzenie wizji autora „Wieży Jaskółki” bardzo mocno odwołują się do wizji literackiej Sienkiewicza. Sapkowski doskonale zna i wykorzystuje słynną (wyśmiewaną przez Gombra) Sienkiewiczowską frazę (wystarczy porównać opisy pojedynków u obu autorów), a przy tym tworzy spójny świat, na podobieństwo tego, który na potrzeby swej opowieści o Dzikich Polach zrealizował Sienkiewicz. Nośność prozy Sapkowskiego, którym zaczytuje się cały świat, płodząc komputerowe gry o Geralcie z Rivii i przygotowując się do stworzenia kolejnej, filmowej wizji jego przygód (miejmy nadzieję, że zmazującą hańbę polskiego filmu z Michałem Żebrowskim zabijającym gumowe stwory), jest podzwonnym wielkości prozatorskiej Henryka Sienkiewicza, polskiego Stephena Kinga (i nie jest to kalumnia, wprost przeciwnie) z Noblem w kieszeni. Nauczyciela nie tylko patriotyzmu, ale przede wszystkim tego jak się tworzy dobrą, zajmującą, filmową literaturę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz