środa, 27 lipca 2016

Gdyńskie filmowe "Dziady" (FPFF Gdynia 2015)


Piotr Kletowski
("Projektor" - 6/2015)
Nie będę odosobniony pisząc, że tegoroczny, jubileuszowy FPFF w Gdyni upłynął w cieniu śmierci. Nie tylko dlatego, że smutnym akcentem imprezy stała się wiadomość o tragicznej śmierci Marcina Wrony – reżysera prezentowanego w konkursie horroru Demon – ale też dlatego, że to śmierć właśnie i próby jej przekroczenia, stała się podstawowym tematem nowego, polskiego kina prezentującego się podczas imprezy. 

Film, który zdobył główne laury gdyńskiego festiwalu – Body/Ciało Małgorzaty Szumowskiej dotykał właśnie kwestii przekraczania cielesności, w poszukiwaniu duchowości. Bohater obrazu – warszawski prokurator (Janusz Gajos) – który na co dzień ma styczność z ciałami umarłych, zwykle w nagłych okolicznościach ludzi, szuka kontaktu z duchem własnej żony, przy pomocy medium (Maja Ostaszewska). Ale robi to przede wszystkim dlatego, by odzyskać kontakt z chorą na anoreksję córką (Justyna Suwała), która znienawidziła go właśnie po śmierci matki. Szumowska, wbrew temu, co stara się usilnie imputować środowiskowe i dziennikarskie lobby, nie jest oryginalną i (jak chcą niektórzy) genialną reżyserką. Razi w jej kinie przede wszystkim epigoństwo (Szumowska sprytnie podrabia europejski arthouse) i psychologiczno-obyczajowa maniera (wzięta z Kina Moralnego Niepokoju, którego reprezentantem – w kinie dokumentalnym – był ojciec reżyserki Maciej), zwłaszcza z Kieślowskiego (Body/Ciało jest tak naprawdę wariacją na temat jednego z odcinków Dekalogu Kieślowskiego, choć mamy tu odniesienia do wielu innych filmów traktujących o kontaktach człowieka ze światem duchowym, choćby z Medium Eastwooda). Niemniej jednak nie sposób nagrodzonemu filmowi odmówić walorów filmowych: sprytna reżyseria (film wciąga), świetne aktorstwo (aż szkoda, że Ostaszewska nie dostała aktorskiej nagrody) – i, pomimo jednoznacznie materialistycznego przesłania filmu, pozostawienie „furtki” do metafizycznej interpretacji całej opowieści (choć reżyserka, w zakończeniu filmu, daje wyraźnie znak, że dla niej strona materialna życia jest ważniejsza niż duchowa, nie zaprzecza wszakże  jej istnieniu). Ja jednak mam duże wątpliwości, czy film Szumowskiej jest lepszy od filmowego majstersztyku mistrza polskiego kina Jerzego Skolimowskiego, który zaprezentował w Gdyni swój najnowszy film 11 minut – filmowy wiersz na temat śmierci właśnie. Skolimowski – konsekwentny twórca kina poetyckiego, który zamienił kajet poetycki na filmową kamerę, ale pozostał przy tworzeniu poezji (audiowizualnej), tym razem stworzył coś na kształt psychologiczno-obyczajowego kina akcji, z wyraźnym wątkiem katastroficznym. Śledzimy losy kilkoro ludzi, m.in. zazdrosnego męża, którego żona idzie na spotkanie z amerykańskim reżyserem filmowym (wyraźnie „napalonym” na piękną aktorkę), sprzedającego hot-dogi byłego nauczyciela (wyszedł niedawno z więzienia, gdzie siedział za molestowanie uczennicy), jego syna-narkotykowego dilera, paramedyków z karetki pogotowia ratujących życie kobiety w ciąży, malarza. Jedenaście ostatnich minut z ich życia splata się w dziwny, metafizyczny, pozornie przypadkowy splot, ukazujący – na planie ogólnym – katastrofę świata, który przestaje nagle istnieć. Skolimowski jednak pokazuje, że choć śmierć dotyka wszystkich bez wyjątku, śmierć jednych nie jest równa śmierci innych. Zgon narkotykowego dilera, nie jest równy śmierci paramedyków. Być może tam, dokąd idą – na swój własny Ostateczny Sąd (Skolimowski nie wyklucza religijnej, czy raczej metafizycznej wykładni swego filmu, mnożąc dyskretnie w swym filmie chrześcijańskie symbole) ich życie właśnie stanie się przepustką do zbawienia, bądź potępienia. Ważne też, że nie wszyscy bohaterowie 11 minut zginą, można powiedzieć, że z hekatomby, jaką w finale funduje nam Skolimowski ocaleje to, co daje świadectwo pogmatwanych ludzkich losów, nadając mu wartość sztuki. 11 minut  to nie tylko podsumowanie dotychczasowej twórczości Skolimowskiego, to także film w mistrzowski sposób oddający atmosferę, puls współczesnego, zdestabilizowanego świata, w którym właśnie to, co niematerialne może stać się zbawienne dla człowieka i ludzkości.

Spraw życia i śmierci dotyka również znakomity (moim zdaniem najlepszy) film festiwalu, zignorowany przez festiwalowe Jury, film Noc Walpurgii Marcina Bortkiewicza, według sztuki Magdaleny Gauer. Ten kameralny, ale na swój sposób epicki film, ukazujący spotkanie żydowskiej divy operowej (wspaniała Małgorzata Zajączkowska), która przeżyła Holocaust, z młodym dziennikarzem muzycznym (tak naprawdę kompozytorem muzyki współczesnej, który chce zaanektować śpiewaczkę do swego projektu – opery o Holocauście właśnie, w tej roli Philippe Tłokiński), to niezwykła, erudycyjna, naszpikowana odniesieniami do sztuki wysokiej (prozy Tomasza Manna, Marcela Prousta, kina Ingmara Bergmana, Liliany Cavani, teatru Giorgio Strehlera, rzecz jasna oper Pucciniego, Verdego, Wagnera) psychodrama o przenikaniu się życia i sztuki, miłości i śmierci, w nierozerwalnym wzorze tworzonym przez ludzki los. To właśnie sztuka pozwoliła głównej bohaterce przeżyć piekło żydowskiego ghetta w Łodzi, to właśnie tylko przez pryzmat sztuki można zrozumieć pogmatwane losy ludzi skazanych na śmierć, a jednak – jakimś cudem – wyrywających się z objęć zagłady. Przy tym – co zaskakujące –  film Bortkiewicza, przy tak poważnych, „zawiesistych” wręcz tematach, zrobiony jest z niezwykłą lekkością i przekornym humorem, a także – co niezwykłe w polskim kinie – z campowym pojechaniem (wynikającym przede wszystkim z „operowości” filmu). 

Również estetykę campową reprezentuje zaskakujący i bardzo odważny, pełnometrażowy debiut Agnieszki Smoczyńskiej, która wcześniej dała się poznać zbliżonym tematycznie do filmu Bortkiewicza krótkometrażowym dziełem Aria Diva. Córki Dancingu to niezwykła, filmowa wersja Małej Syrenki H. Ch. Andersena, przeniesionej do realiów późnego PRL-u. Tytułowymi córkami dancingu są… dwie piękne syrenki (znakomite i urodziwe Marta Mazurek, Michalina Olszańska), które zostają zatrudnione jako śpiewaczki w nocnym klubie. Syrenki nie są jednak tylko piękne, kiedy trzeba potrafią przemienić się w szablozębne bestie żywiące się ludzkim mięsem. Rzecz jasna jedna z syren zakocha się w człowieku i poświęci swój głos, by zamiast płetw dostać zgrabne, ludzkie odnóża. Ten film, jak żaden inny, podzielił gdyńską publiczność: jedni go pokochali, drudzy znienawidzili. Bo ten szalony misz-masz gatunkowy (z przewagą musicalu) jest nie tylko rodzajem współczesnej gotyckiej baśni, ale i, na swój sposób, bardzo realistyczną, psychologiczną psychodramą, „sondą” zapuszczoną głęboko w zakamarki kobiecej duszy, gdzie żądze mieszają się z najczystszymi porywami serca. Przy tym film Smoczyńskiej to prawdziwy żywioł kina, wizualnie i dźwiękowo rozbuchanego (miejscami aż za bardzo, co ociera się wręcz o „filmowy onanizm”), jakiego próżno by szukać w „biedaszybowym” polskim kinie ostatnich lat. Widać wyraźnie, że duża część młodych, polskich filmowców zapatrzonych jest w kino gatunkowe, odrywające się od paradokumentalnej stylizacji i publicystycznej treści.   

Z pewnością takim filmem był również obraz Marcina Wrony Demon – w zamierzeniu również rodzaj gatunkowego misz-maszu: horroru z elementem komediowej groteski. W tej uwspółcześnionej wersji Dybuka, młody Anglik (przekonujący Itay Tiran) przybywający na ślub ze swą polską ukochaną, gdzieś do małego, prowincjonalnego miasteczka, zostaje opętany przez ducha żydowskiej dziewczynki, którą (prawdopodobnie) zamordowano wiele lat temu. Film Wrony, na swój sposób ciekawy i oryginalny, choć jednak nie do końca udany (nie udało się, moim zdaniem, pożenienie horroru i komedii, element komediowy, który triumfuje w finale filmu, zabija całą grozę, świetnie wypracowaną we wcześniejszych sekwencjach; również pomysł z obcokrajowcem, jako głównym bohaterem filmu nie wypalił), także podejmuje kwestię śmierci, jako przekroczenia świata materialnego i duchowego. Ale w swym przesłaniu jest jednak nihilistyczny, mówiący o triumfie duchowości, tutaj pojmowanej jako siła niszcząca i pochłaniająca dobro. 40 FPFF fabularnych był więc festiwalem polskich, filmowych „Dziadów”, dobrze by było, by następna edycja upłynęła pod znakiem „Wyzwolenia” z objęć katastrofy, zagłady, śmierci.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz