Piotr Kletowski
("Projektor" - 2/2016)
Był, być może, najoryginalniejszych reżyserem polskim.
Sobiepanem polskiej kultury, której romantyczny żar potrafił „sprzedać”
Europie, w postaci kinematograficznych snów. Był wspaniałym, szczerym
człowiekiem, który ukrywał swą tkliwość pod maską wojownika, skandalisty,
obrazoburcy, szamana władającego umysłami.
Miałem zaszczyt znać go, być z nim „po imieniu”,
choć zdawałem sobie sprawę, że mam do czynienia z intelektualnym olbrzymem,
wielkim artystą, człowiekiem, który wszystko, co czynił, czynił w imieniu i dla
sztuki. Przede wszystkim sztuki filmowej. Film to takie nic – powiedział
kiedyś – ale to nic, jest tak ciekawe. Andrzej Żuławski – urodzony w
1940 r. w Wilnie, potomek wielkiego rodu: hrabiów, hetmanów, wreszcie pisarzy i
poetów. Stryjeczny dziadek Andrzeja Żuławskiego – Jerzy – stworzył „Trylogię
Księżycową – fantastyczno-naukowy cykl powieściowy, wyprzedzający dokonania na
tym polu takich tuzów jak Asimov, Lem, Dick, Herbert. To właśnie tę trylogię przeniesie
na ekran Żuławski w 1977 r., realizując superprodukcję „Na Srebrnym Globie” –
porywającą wizję budowania cywilizacji i odkrywania przez człowieka religii.
Ojciec Żuławskiego – też pisarz – przetrwał Apokalipsę wojny, troszcząc się o
swą rodzinę (w tym Andrzeja i jego, niestety zmarłą z głodu siostrę) – karmiąc
wszy własną krwią w instytucie produkującym szczepionkę na tyfus. Ten, jakże
poruszający epizod, sprowadzający grozę wojny do obrazu klateczki z wszami
karmionymi krwią, powróci w fabularnym debiucie Andrzeja Żuławskiego –
ekspresjonistycznej, psychodelicznej wizji wojny, stworzonej podług scenariusza
pisanego przez Mirosława Żuławskiego, chciałoby się powiedzieć, pisanego
„własną krwią”. Więc Żuławski, jakby genetycznie „obciążony”, sam musiał zająć
się sztuką. Wybrał kino, choć kochał również literaturę i muzykę. Literaturą
również się parał. Wydał ponad dwadzieścia książek. Niedocenianych – może prócz
jednej, dwóch – oskarżanych o grafomanię. Ale na swój sposób fascynujących,
będących osobistym świadectwem jego przeżywania życia, świata, kultury,
człowieka.
Te
książki, to często były jego „filmy” – zrodzone z napisanych, a
niezrealizowanych scenariuszy. Jak „Moliwda” – powieść o żydowskim „Mesjaszu”
Jakubie Franku, o którym Żuławski chciał zrealizował film w Hollywood, z
Jackiem Nicholsonem w roli natchnionego, żydowskiego awanturnika. Bo żywiołem
Andrzeja Żuławskiego było zawsze kino. Kinematograf, film, któremu Żuławski,
jak Faust, zaprzedał duszę. Był twórca „Trzeciej części nocy”, być może,
największym „Cineastem” (a więc człowiekiem opętanym kinem) w polskiej
kinematografii. On żył, żywił się, śnił kinem. Zakochał się w X Muzie, gdy jako
nastolatek zobaczył „Hamleta” Lawrence’a Oliviera i „Kanał” Andrzeja
Wajdy (o którym napisze rozprawę dyplomową na IDHEC-u, prestiżowej, paryskiej
szkole filmowej, na której skończy reżyserię). Później będzie pisał znakomite,
ostre recenzje filmowe (chwaląc zmysłowe kino amerykańskie, ganiąc
przeintelektualizowane kino europejskie) i relacje z planów filmowych, gdzie
pracował jako początkujący filmowiec (jego zapiski z planu „Popiołów” Wajdy
– publikowane na łamach „Filmu”, to prawdziwa „Szkoła Reżyserii”). Kiedy
wreszcie sam zasiadł na stołku reżyserskim, prawie zawsze sam pisał
scenariusze, opierając się – bardzo często – na wielkiej, literackiej klasyce.
Szczególnie ukochał Fiodora Dostojewskiego, o którego powieściach mówił, że to najlepsze
filmy robione przed nastaniem kina. Dlatego strawestował „Biesy”
Dostojewskiego w swej znakomitej, zrealizowanej we Francji „Kobiecie
publicznej”, gdzie Stawroginem uczynił… reżysera filmowego, kręcącego adaptację
„Biesów” właśnie. A w znakomitej „Narwanej miłości” wykorzysta wątki z
„Idioty”, przefiltrowane przez wzorce dynamicznego, amerykańskiego kina
gangsterskiego. Ale zawsze, zawsze, filmy Żuławskiego – jak książki jego
stryjecznego dziadka i ojca – będą jego głęboką, osobistą, ekshibicjonistyczną
wypowiedzią artystyczną. Można wręcz (i czyniło t wielu) zrobić z tego zarzut,
ale w przypadku twórcy „Diabła”, to jego „życiopisanie” zawsze przybierało
formę najczystszej sztuki.
Weźmy choćby „Opętanie” – metafizyczny horror o
kobiecie (Isabelle Adjani), która zdradza męża z potworem z innego wymiaru. Ten
film, który Żuławski miał robić po pierwszym wyjeździe z Polski (kiedy
wyrzucono go po skasowaniu przez politycznych cenzorów „Diabła”), w Hollywood
(za pieniądze potężnego producenta Dino di Laurentiisa), powstał w końcu w
Niemczech, gdzie Żuławski wyjechał po brutalnym przerwaniu przez władze PRL
realizacji filmowej wersji „Trylogii Księżycowej”. A ten, dziś otoczony
prawdziwym kultem wśród miłośników kina fantastycznego (ale nie tylko) obraz,
jest przetworzoną wersją rozpadu pierwszego małżeństwa samego Żuławskiego (z
Małgorzatą Braunek), dla artysty przeżycia traumatycznego, na krawędzi
szaleństwa. Obraz kobiety przeżywającej samoistny orgazm w tunelu metra, albo
kopulującej z penisopodobnym monstrum stanowił poruszające, wręcz dotykające
swą fizycznością, przetworzenie egzystencjalnych stanów artysty. Ale przecież to
zanurzenie w cielesności, tak dojmujące w filmach Żuławskiego, wiodło dalej.
Żuławski – gnostyk, szaman, poszukujący transcendencji, ale nie w kościelnych
instytucjach, lecz poza nimi, w człowieku samym – pojmował ludzką kondycję
rozpiętą na drabinie bytów (zresztą sam wątek wchodzenia na górę, ku górze, ku
jasności, powtarzać się będzie często w jego filmach), między bytem zwierzęcym
i bytem anielskim.
Jestem
zwierzęciem
– mówił ludzki bohater „Na srebrnym globie” – tak, ale co mówisz, poprzez to
zwierzę – odpowiadał ptakopodobny Szern – upostaciowienie demona. Istotą
idealnie łączącą zwierzęcość i anielskość była dla Żuławskiego kobieta.
Żuławski czcił kobiecość, kobietę, kobiety. Mówił, mężczyzna cały czas krąży
wokół pewnej „rzeczy”, a to kobieta jest właśnie tą „rzeczą”. Portrety
kobiet w filmach Żuławskiego, kreowane przez wspaniałe aktorki (prowadzone,
często nawet wprowadzane za pomocą transu, w rolę): Małgorzatę Braunek, Romy
Schneider, Isabelle Adjani, Valerie Kaprisky, Sophie Marceau, Iwonę Petry,
tworzyły postaci – jak napisał Dostojewski – królowych tego świata.
Istot potężnych swą seksualnością, swym pięknem, niszczących i budujących
mężczyzn.
Być
może to właśnie w filmach Żuławskiego odnajdziemy najpełniejsze,
kinematograficzne obrazy kobiet w całej historii kina. Adjani w metrze,
Schneider na planie filmu pornograficznego w „Najważniejsze to kochać”,
Kaprisky tańcząca nago w fotograficznym atelier w „Kobiecie publicznej”,
Marceau fotografującego nagich mężczyzn w szatni w „Wierności”, Petry w miłosnych
konwulsjach w „Szamance”… Ta fascynacja kobiecością tak oddana w kinie przez
Żuławskiego, była przecież odbiciem jego osobistej fascynacji kobiecym pięknem,
którym żył do końca swoich dni (co przysporzyło mu również wielu kłopotów
natury osobistej). Ale też właśnie poprzez kino, w kinie, Żuławski dał wyraz
swej wizji przekroczenia owej cielesności, dojmującej, wydawałoby się, nie do
przejścia. Kiedy Bogusław Linda w dramatycznym finale „Szamanki” wkłada sutannę
swego brata – księdza-samobójcy – odwracając się od lśniącego z podniecenia
ciała swej kochanki, jest wolny. Co prawda swą wolność przypłaca śmiercią, ale
to tylko logiczna konsekwencja jego wyboru. Kino Żuławskiego, „kino
okrucieństwa”, kino, w którym – jak mawia bohater „Narwanej miłości”: kochać
i zabijać – jeden ogień, to wypowiedź skrajnie autorska, wypowiedź artysty,
który poprzez kino właśnie wypowiada swe najskrytsze myśli.
Wysoce
intelektualne kino Żuławskiego, realizowało się w obrazach pełnych
gwałtowności, z których tryskał pot, krew, łzy i sperma. Kino, czy raczej
„Kinematograf” Andrzeja Żuławskiego (według rozróżnienia, jakie wprowadził
Godard – gdzie „kino”, to po prostu czysta rozrywka, podczas gdy „Kinematograf”
to sztuka odsłaniająca wnętrze jej autora i rozwibrowująca wnętrze widza) pełen
sprzeczności, okrucieństwa i łagodności, nienawiści i miłości, zła i dobra –
jak w alchemicznym tyglu – przemieniało się w sztukę (choć i do sztuki miał
Żuławski dwuznaczny stosunek: małpy mają rację – mówił bohater
„Błękitnej nuty” – wizji życia i miłości Chopina do Georges Sand, lecz przede
wszystkim do muzyki samej – sztuka to parszywe słowo). Sztukę, która
otwierała serca, umysły, dusze. Andrzej Żuławski – pan hrabia polskiego kina,
twórca w kinie równy Gombrowiczowi w literaturze (którego „Kosmos” zdążył
jeszcze przenieść na ekran, tworząc swój ostatni film) odszedł, ale zostawił
nas ze swymi filmami, ze swymi książkami, w których wciąż żyje, świeci blaskiem
własnych obsesji, lęków, nadziei i miłości…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz