Piotr Kletowski
("Projektor" - 3/2016)
Śmiechem napawa mnie opinia, którą
wygłosił onegdaj Witold Gombrowicz o Henryku Sienkiewiczu, a która małpującym
echem odbija się w opinii wielu „autorytetów”, o jakości dzieła twórcy „Ogniem
i mieczem”: że to „pierwszorzędna literatura drugorzędna”.
I jeszcze ten passus z „Dzienników”, w
którym autor „Ferdydurke”, to zachwyca się, to znów plwa na sienkiewiczowską
frazę, świat „Trylogii” – według Gombrowicza – z nieprawdziwych fantazmatów
sarmackich sklecony. Gombrowicz – bez mała wielki pisarz, filozof, esteta,
który z „Polaka”, chciał wydobyć „Człowieka” (nie biorąc pod uwagę faktu, że
aby stać się „Człowiekiem”, który przekracza „Polaka”, trzeba być najsampierw
„Polakiem” właśnie) – zrobił prawdziwą „ustawkę” na Sienkiewicza, którą
bezwiednie powtarzają „luminarze” polskiej kultury, kojarzący prozę pisarza z
Oblęgorka jako komiksowy (w najgorszym tego słowa znaczeniu) przejaw
czarnosecinnej propagandy, wiodącej polski lud na barykady, zwykle przegranej
sprawy.
Dorzućmy do tego „przebrzydły
kolonializm” utworu „W pustyni i w puszczy”, niepoprawnych politycznie (Niemcy
się obrażą!) „Krzyżaków”, czy „Quo Vadis”, o którym dziś, w dobie przyzwolenia
na islamską kolonizację Europy, nikt nie śmie głośno wspominać. A przecież to
nie Gombrowicz, a właśnie Sienkiewicz dostał Literacką Nagrodą Nobla. Prawda,
że wielu autorów, co Nobla dostawało, zniknęło w otchłani niepamięci, a wielu,
co nie – dziś klasykami są pierwszej wody (vide Gombrowicz). Ale to jednak
Sienkiewicz właśnie, i to za „Quo Vadis”, Nobla otrzymał, a i za, jak to zwykle
bywa, całokształt swej pracy twórczej.
To, co było (i moim zdaniem jest) walorem
Sienkiewiczowskiej prozy, ale i wzbudza kontrowersje (które wielu każą klepać w
kółko Gombrowiczowski frazes), jest niebezpieczna łatwość prozy Sienkiewicza.
Ta łatwość, to styl pisarski twórcy „Trylogii”, który powoduje, że książki
Sienkiewicza łyka się jak lody w upalny dzień. Sam pamiętam, że „Potop”, który
miałem przeczytać – bo to moja lektura w szkole średniej była – czytałem dzień
i noc, aż do końca nie dociągnąłem. To samo z „Quo Vadis” było – które moją
ulubioną książką Sienkiewicza jest (za ten hollywoodzki rozmach i filozofię,
wcale nie tak łopatologiczną jak się wydaje książkę tę faworyzuję, o czym za
chwilę). Poprzez właściwe słowo, rytm zdania, które idealnie budują właściwą
dla treści formę, wciąga czytelnika bezbłędnie w świat przedstawiony swoich
powieści. A świat ten, wypełniony pełnokrwistymi postaciami, akcją, przygodami,
wydarzeniami na wielkie historyczne tło rzuconymi, z obowiązkowym wątkiem
miłosnym i przekazem – tak i owszem, zwykle patriotycznym, mówiącym o
poświęceniu życia dla tego, co się kocha – jest światem na podobieństwo
kamertonu stworzonym, który uderzony w umysł czytelnika przenika jego nerwy i
prosto do serca („ku pokrzepieniu serc”) bezbłędnie trafia.
I nie byłoby całej mocy
Sienkiewiczowskiej prozy, gdyby nie to, że słowa wypełniające karty jego
powieści, tworzą tak plastyczne obrazy. Obrazy tak wypełnione najbardziej
potrzebnymi detalami, mieniące się życiem i energią. Filmowe chciałoby się
powiedzieć. Bo tak właśnie: ów łatwy system Sienkiewicza to system „filmowy”
właśnie, który Sienkiewicz, za pomocą pióra tworzył na papierze. Proza autora
„Sachema” to „filmy”, które – zwykle na podobieństwo najlepszej amerykańskiej
epiki filmowej – odtwarzał na ekranie swego umysłu widz. Zresztą zarówno jak i
kino hollywoodzkie (to najszlachetniejsze), ma „fundamenty” zbieżne do
„fundamentów” dzieła autora „Trylogii”, bo przecież właśnie swe największe
dzieło, opisujące harce polskich patriotów na Dzikich Polach, Sienkiewicz
wzorował na westernowych opowieściach, które przyswoił będąc w Nowym Świecie,
gdzie zresztą też kinetoskopu Edisona był doświadczył.
Podobieństwa narzucają się same: Kozacy i
Tatarzy zastępują Indian, forty Zaporoskie, forty na Dzikim Zachodzie, nawet
step podobny, pojedynki rewolwerowców na pojedynki na szable podmienione i ci
sami herosi, którzy swą odwagą przed najeźdźcami własną piersią bronią.
Sienkiewicz komponuje swoje dzieła na podobieństwo filmu: zaczyna szerokim
planem, przechodzi do mniejszych, stosuje „montaż” między scenami, a jego
dialogi, to czyste Tarantinowskie kino (zwróciła na to uwagę młodzież, która
oglądała skrócony o dwie godziny „Potop”, odbierany dziś przez szkolną czeredę
jako… polską odmianę „Bękartów wojny”).
Rozumieli to w polskim kinie nieliczni,
ale właśnie, oni, dzięki swego rozumieniu „rozbili bank”. Choćby „Krzyżacy” –
już nie tylko powieść, ale wprost nowela graficzna (specjalnie piszę „nowela
graficzna”, czyli coś szlachetniejszego, w formie i treści niż stripe’sowy
komiks). Dlatego też Jerzy Stefan Stawiński, scenarzysta filmu Aleksandra
Forda, tworząc tekst do filmu, pociął po prostu książkę Sienkiewicza, odjął
opisy, i posklejał nazad, tworząc tekst stanowiący punkt wyjścia do najbardziej
kasowej epiki filmowej w dziejach polskiego kina.
I to samo Hoffman, autor filmowej
„Trylogii”, zupełnie nie miał problemu z napisaniem scenariusza i realizacją
swej wersji „Pana Wołodyjowskiego”, „Potopu” i „Ogniem i mieczem”. Jak sam
wyznał, widział w głowie swój sienkiewiczowski film, odkąd przeczytał dwie
części „Trylogii”. A było to w kraju Ałtaj, gdzie spędził dzieciństwo, gdzie po
raz pierwszy zetknął się z Sienkiewiczowskim eposem (który po dziś dzień nazywa
swoją „Biblią”), ale i gdzie, niestety, działała sowiecka cenzura, która
zatrzymała „Ogniem i mieczem”. Zresztą także z przyczyn cenzuralnym nie powstał
film o kozackich wojnach za czasów PRL-u, choć podobno prace nad filmem szły
już pełną parą (Polacy mieli pomóc Rosjanom – którym przewodniczył Siergiej
Bondarczuk – kręcić kolejna wersję „Cichego Donu”, a Rosjanie nieco
zmodyfikowaną wersję „Ogniem i mieczem”. Zarówno jeden projekt, jak i drugi
powstał dopiero po upadku ZSRR).
Gdyby się nad tym zastanowić, to właśnie
na Sienkiewiczu uczyć się można jak się tworzy dobre kino: fachowo
skonstruowane, emocjonujące, przemawiające do emocji a i z silnym akcentem
ideowym (wbrew pozorom nie tak jednoznacznym, jak się wydaje: bo czy w
„Trylogii” nie pobrzmiewa raczej gorzkie mementum dla bohaterskiego świata,
które odchodzi wraz z Wołodyjowskim i Ketlingiem w wysadzonej przez nich
twierdzy Kamienieckiej; a „Quo Vadis”, czy jego głównym bohaterem nie jest
przypadkiem Petroniusz, z którym odchodzi wspaniały świat Antyku, świat
wartości humanistycznych, opartych na logice, dla której niepojęte są
„aberracje” chrześcijaństwa, które każde za zło odpłacać dobrem – bo jeśli
za złem dobrem odpłacać będziemy, to czym zapłacimy za dobro?, pyta
bohater).
Zapomniany, zarzucony w kąt Sienkiewicz,
trzebiony programowo od 1989 roku (przypisywano mu, rzecz jasna, nie tylko to,
że „psuł” umysły patriotycznej młodzieży, która przybrawszy pseudonimy z
„Trylogii”, ginęła setkami w Powstaniu Warszawskim, ale przede wszystkim to, że
po 1968 r., sitwa Moczarowska, która wyrzuciła resztki żydowskiej inteligencji
z Polski, zaczęła budować swój „etos”, do Sienkiewicza się odwoławszy, i nie ma
co kryć, że właśnie freski Hoffmana na tej nucie były robione, ale że przez
wielkiego reżysera, paradoksalnie z żydowskimi korzeniami, to efekt daleko
przerósł „polityczne” oczekiwania). A dziś trzeba wrócić do Sienkiewicza, bo
Sienkiewicz – jak nikt inny – jest naszym „narodowym skarbem”, uczy nas nie
tylko mądrego patriotyzmu, ale właśnie tego, jak tworzyć interesującą opowieść:
czy literacką, czy filmową. Rzecz uniwersalną, zrozumiałą – paradoksalnie – pod
każdą szerokością geograficzną.
Dam przykład prosty, może nie tak
oczywisty. Wielki sukces cyklu fantasy Sapkowskiego o „Wiedźminie”, bierze się
także stąd, że korzenie wizji autora „Wieży Jaskółki” bardzo mocno odwołują się
do wizji literackiej Sienkiewicza. Sapkowski doskonale zna i wykorzystuje
słynną (wyśmiewaną przez Gombra) Sienkiewiczowską frazę (wystarczy porównać
opisy pojedynków u obu autorów), a przy tym tworzy spójny świat, na
podobieństwo tego, który na potrzeby swej opowieści o Dzikich Polach
zrealizował Sienkiewicz. Nośność prozy Sapkowskiego, którym zaczytuje się cały
świat, płodząc komputerowe gry o Geralcie z Rivii i przygotowując się do
stworzenia kolejnej, filmowej wizji jego przygód (miejmy nadzieję, że zmazującą
hańbę polskiego filmu z Michałem Żebrowskim zabijającym gumowe stwory), jest
podzwonnym wielkości prozatorskiej Henryka Sienkiewicza, polskiego Stephena
Kinga (i nie jest to kalumnia, wprost przeciwnie) z Noblem w kieszeni.
Nauczyciela nie tylko patriotyzmu, ale przede wszystkim tego jak się tworzy
dobrą, zajmującą, filmową literaturę.